Trull, bez Klapaucjusza

Lemomani (do których i ja się przez większość życia zaliczam) mogą być zaskoczeni pewnymi zmianami w stosunku do oryginału w Cyberiadzie Krzysztofa Meyera. Przede wszystkim główny bohater nazywa się Trull, nie Trurl (ale z powodów czysto wokalnych), jego przyjaciel Klapaucjusz nie występuje, a co więcej: król Genialon zmieniony jest w królową Genialinę (ten parytet wziął się z kolei z faktu, że w teatrach operowych trzeba primadonnom też dać coś do śpiewania), a partię Wucha, przyjaciela Automateusza, wykonują w duecie dwie śpiewaczki (i jest to dla nich piekielnie trudne). Mimo wszystko duch Lema pozostał i jest tu wiele naprawdę pysznej zabawy.

To jest swoją drogą paradoks, że polskie prawykonanie młodzieńczej opery Meyera, napisanej zaraz po studiach, odbyło się po 43 latach, na jego 70. urodziny. Wcześniej była wykonana tylko w Wuppertalu, także po latach, bo w 1986 r. A co w tym wszystkim szczególnie ciekawe, to fakt, że opera zaraz po ukończeniu wygrała konkurs kompozytorski w Monaco, więc wydawałoby się, że wróży jej to szybki żywot sceniczny. Jakaż pomyłka. Tylko Telewizja Polska w 1971 r. zarejestrowała i wyemitowała sam I akt (nagranie to zresztą zostało skasowane).

Dobrze jednak, że Cyberiadę wystawiono teraz, kiedy jest moda na muzyczne lata 60., a ponadto świetnie, że na 70-lecie kompozytora pokazano utwór, przy którym widzowie muszą w sobie odnaleźć dzieciaka – bo to bardzo filozoficzne, ale jednak bajki. Ułożone przez Meyera (który okazał się bardzo sprawnym librecistą) na kształt opowieści szkatułkowej typu Rękopisu znalezionego w Saragossie. Metaakcją jest więc kontakt Trulla z królową Genialiną, która zamawia u niego trzy maszyny opowiadające. Te maszyny opowiadają coraz to kolejne historie: o Wielowcach, królu Mandrylionie i Doradcy Doskonałym, o królu Rozporyku i cybernerze Chytrianie, wreszcie o Automateuszu i jego elektronicznym „przyjacielu” Wuchu. Lemoznawcom więcej nie muszę tłumaczyć, a reszcie świata radzę czytać Lema.

Muzyka Meyera to prawdziwy wykwit lat 60., czasów „polskiej szkoły kompozytorskiej” i sonoryzmu, jednak jest to jednocześnie pastisz, tak że eklektyzm tego dzieła obejmuje aluzje do różnych stylów muzycznych, także do jazzu (ale takiego typu Jerzy Milian). Lem, który sam podsunął Meyerowi Cyberiadę jako materiał do libretta (znali się dobrze, ponieważ żona Lema i rodzice Meyera pracowali razem – byli lekarzami), potem krzywił się na muzykę – wiadomo nawiasem mówiąc, że nie był melomanem; aż trudno w to uwierzyć, stykając się z rytmem i muzycznością jego języka.

Sam Meyer twierdzi, że dziś już nie byłby w stanie powtórzyć takiej dezynwoltury – jest już zupełnie innym człowiekiem, który inaczej myśli i czuje. Ale dzieło jest mu wciąż bliskie.

Niemiecka realizacja była ponoć bardzo „realistyczna” – po scenie chodziły maszyny, bo, jak wiadomo, wszyscy w Cyberiadzie, łącznie z Trurlem, są maszynami. W Poznaniu (reżyser Ran Arthur Braun, scenograf Justin C. Arienti, kier, muzyczne Krzysztof Słowiński) pokazano rzecz w sposób bardziej aluzyjny, więc czasem, jeśli ktoś nie czytał Lema, może się nie do końca zorientować, o co chodzi. Ale ogólnie jest bardzo zabawnie – dokładniej nie będę opisywać, bo może ktoś się wybierze. Na premierze niestety było mało ludzi, może z powodu pogody, a może piłki kopanej w telewizorze… Ale naprawdę warto. Świetnie bawią się też liczni śpiewacy, nawet trudno wszystkich wymienić, każdy stworzył jakiś barwny typ. A gdy wyjdzie się z opery… niby człowiek cieszył się z dobrej zabawy, ale wymowa całości nie jest taka zabawna… Jak to u Lema, nazwanego kiedyś najpogodniejszym czarnowidzem świata.