Lutosławski w innym kontekście

Na większości tegorocznych koncertów z udziałem muzyki Witolda Lutosławskiego, zarówno w Polsce, jak za granicą, łączono ją z kompozycjami Ravela, Debussy’ego czy Bartóka, jakby chcąc udowodnić, że on też już jest klasykiem. Tym razem w Royal Festival Hall zestawiono ją z muzyką swoich czasów.

Częściowo zresztą dzięki temu, że koncert London Philharmonic Orchestra pod batutą Michaiła Jurowskiego (ojca obecnego głównego dyrygenta orkiestry) odbył się w ramach prestiżowej serii The Rest Is Noise, inspirowanej oczywiście znaną książką Aleksa Rossa. Sam Ross zapewne niekoniecznie przykładał rękę do programowania, ale dał markę i to się liczy. Seria trwa przez cały rok i cieszy się dużym powodzeniem – zaskoczyło mnie, że na dzisiejszym, niełatwym przecież programie (co parokrotnie podkreślał w słowach wstępnych dyrygent) sala była prawie pełna. To pierwszy koncert z „podserii” tematycznej pt. Polityka i duchowość końca XX w.; przedostatni w jej ramach, zatytułowany Polskie lamenty (!), obejmie I Koncert skrzypcowy Pendereckiego oraz III Symfonię Góreckiego; warto odnotować, ze LPO poprowadzi tym razem Michał Dworzyński. Tak, ten sam, którym wzgardziła orkiestra szczecińska (na czym zresztą skorzysta Kraków).

Ale wróćmy do dzisiejszego programu. Został on skomponowany pasjonująco: na początek Lontano György’a Ligetiego, potem Koncert wiolonczelowy Lutosławskiego, wreszcie I Symfonia Alfreda Schnittkego. Pierwszy z utworów miał prawykonanie w 1967 r. w Donaueschingen, drugi – w 1970 r. w tej właśnie sali londyńskiej, symfonia zaś – w 1974 r. w mieście Gorki (obecnie Niżnyj Nowgorod), choć była pisana wcześniej, w latach 1969-72; dyrygował nią sam Rożdiestwienskij, który stał się wielkim zwolennikiem utworu i nagrał go dwukrotnie.

Dyrygent (rocznik 1945; za kilka dni wystąpi w Warszawie) opowiadał trochę przed koncertem o swoim domu rodzinnym (ojciec Władimir był kompozytorem), do którego wciąż przychodzili tacy goście jak Dawid Ojstrach, Leonid Kogan, Mścisław Rostropowicz czy właśnie Schnittke. Sam Michaił, nie mogąc wyemigrować na Zachód, wyjechał po studiach dyrygować w berlińskiej Komische Oper (wtedy jeszcze po wschodniej stronie), po zjednoczeniu Niemiec zatrudnił się w drezdeńskiej Semperoper, a potem w innych miastach niemieckich.

Koncert, jak opowiedział, ułożył na takiej zasadzie: na początek spokój i skupienie, czyli Lontano, który to utwór porównał do kryształu oglądanego z różnych stron, określił go jako hipnotyczny. Coś w tym jest – i było w tym subtelnym wykonaniu. Potem Lutosławski – utwór „ilustrujący zmagania osobowości ze społeczeństwem” (ta interpretacja przykleiła się nierozerwalnie do tego Koncertu), a na koniec dzieło kompozytora, który „był z tej samej rodziny, co Dostojewski”, czyli: nie był w stanie być szczęśliwy, był katastrofistą z natury.

Ale w Koncercie wiolonczelowym mieliśmy wielką niespodziankę: jako solista wystąpił znakomity, dynamiczny Johannes Moser (prywatnie, jak piszą w biogramie, zapalony czytelnik literatury, który w wolnych chwilach kocha jeździć na rowerze górskim). Zrobił z tego utworu zupełnie inną historię niż zwykle się ją przedstawia, wydobył ją z martyrologicznego sosu a la Rostropowicz, z politycznych kontekstów. To był również fantastyczny teatr, ale w zupełnie innym typie: zamiast dramatu była komedia, clownada, solista odgrywał rolę ni to Pulcinelli/Pietruszki, ni to Dyla Sowizdrzała. Zdecydowanie warto go było przy tym oglądać właśnie z powodu jego aktorstwa (np. przy „interwencjach” trąbek odwracał się w ich stronę z oburzeniem: jak ktoś śmie mi przeszkadzać; wiele gestów wykonywał z wyraźnym rozbawieniem), ale też brzmiało to znakomicie, bo jest on technicznie świetny i ma piękny dźwięk, co można ocenić mimo tak zróżnicowanych środków, jakie stosuje Lutosławski. Myślę, że kompozytorowi taka interpretacja mogłaby się podobać. Mnie w każdym razie oczarowała. Solista dostał wielkie brawa i zabisował… no cóż, sarabandą Bacha, ale tym razem z Suity G-dur (przynajmniej jakaś odmiana, bo wszyscy wiolonczeliści preferują tę z Suity c-moll).

No i po tych dwóch stosunkowo krótkich dziełach – utwór-ogrom, utwór-happening, utwór-kolaż z ducha po trosze Mahlera, po trosze Charlesa Ivesa. Muzycy wchodzący w środku utworu na scenę i wychodzący z niej, grający strzępy dzieł rozpoznawalnych, od Beethovena (V Symfonia) po Chopina (Marsz żałobny), Czajkowskiego (I Koncert fortepianowy), sekwencję Dies irae i Haydna (Symfonia pożegnalna), i nierozpoznawalnych pastiszy najrozmaitszych tańców. I w tym wszystkim, w tym ściśle wyreżyserowanym chaosie – pełna precyzja. Podziw dla dyrygenta i orkiestry. A utwór, swoją drogą, jako że pełen duchów, to bardzo odpowiedni na Halloween, czego zapewne kompozytor nie przewidział…