Portret przerysowany

Portret Mieczysława Weinberga (pisanego tu jako Wajnberg; on też się tak czasem podpisywał w listach po polsku) wystawiony został w Poznaniu przez Davida Pountneya w przykrojonej do wizji reżysera formie.

Dzięki temu, że widziałam wcześniej tę operę (w innej inscenizacji – Johna Fulljamesa) w Bregencji, wiem, że w tutejszej wersji została całkiem porządnie skrócona. W oryginale jest bardzo długa – z dwiema przerwami trwała koło czterech godzin. Tu z trzech aktów zostały zrobione dwa, z tym, że większość tego drugiego stała się praktycznie jedną wielką sceną umierania głównego bohatera, przekraczającą wymiary sceny śmierci Borysa Godunowa u Musorgskiego. Moim zdaniem zostały w ten sposób zachwiane proporcje.

Portret według krótkiego w oryginale opowiadania Gogola jest smutną historią młodego, ubogiego malarza Czartkowa, który kupuje tanio na targu portret starca. Najpierw fascynuje się odmalowaniem tej postaci, która ściga go ludzkim wzrokiem, potem za ramą odnajduje duże pieniądze, które pozwalają mu stanąć na nogi. Czartkow wzbogaciwszy się rozmienia się na drobne, malując portrety wielmożom. Oczywiście rzecz smutno się kończy, albowiem jest to historia z morałem.

Pountney niespodziewanie łączy epoki. Mimo że pierwszy akt dzieje sie w dziejach przedrewolucyjnych, a różne bogate i groteskowe postacie, które przychodzą do niego zamówić własne upiększone portrety, są ubrane w stroje bardziej „z epoki”, to drugi (w jego ułożeniu) akt rozpoczyna się w stalinizmie, z licznymi portretami Generalissimusa wiszącymi na scenie, a Czartkow ubrany jest w stalinowski uniform. Zaraz potem rzecz odwraca się o 180 stopni i nieszczęsny bohater ukazuje się w peruce przypominającej uczesanie Andy’ego Warhola, filmowany do tego z bliska przez postać w białym gieźle, grającą rolę jego muzy, którą nazywa Psyche.

O ile więc wystawienie Pasażerki przez tego samego reżysera naprawdę satysfakcjonowało, o tyle to – już mniej. Ale z przyjemnością się słuchało tej muzyki, podobnej niby do Szostakowicza, a jednak się różniącej, prowadzonej przez Tadeusza Kozłowskiego. Jacek Laszczkowski w głównej roli może był tym razem trochę mniej przekonujący niż w Graczach czy Edypie – może trochę mniej był przy głosie, zwłaszcza w I akcie – ale i tak robił wrażenie. Także wielką klasę ma znany nam też z Opery Krakowskiej Stanisław Kuflyuk, który występuje tu w pięciu w sumie rolach. Zwraca też uwagę Jaromir Trafankowski jako służący Nikita i Piotr Friebe w roli starego Latarnika. W tym sezonie już tego dzieła nie zobaczymy, ale kiedy będzie powtórzone w przyszłości, warto – mimo moich powyższych zastrzeżeń – wybrać się na nie. Choćby z powodu samego kompozytora, którego poznański Teatr Wielki uczcił dodatkowo wydając niewielką monografię Danuty Gwizdalanki Mieczysław Wajnberg: kompozytor z trzech światów.