Z kanapą w roli głównej

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Pippo Delbono znany jest jako wybitny twórca teatralny (ja nie widziałam jego prac, więc nie potwierdzę ani nie zaprzeczę). Niestety, o operze nie ma zielonego pojęcia, co w poznańskim Don Giovannim było widać, słychać i czuć.

Już kiedy usłyszałam tę wypowiedź w Poranku Dwójki, zaczęłam się obawiać. Ale pocieszałam się: może nie będzie tak źle, może spojrzenie świeżym okiem będzie cenne? O nie. Jak ktoś nie ma o czymś pojęcia, to go nie ma i nic się na to nie poradzi. Co prawda uwertura była nawet ciekawie zinterpretowana i pomyślałam, że jeśli tak będzie dalej, to OK. Ale pomysły się panu reżyserowi skończyły na uwerturze.

Nawet dość ładnie to wyglądało – neutralne ciemne ściany z przecierką, rozsuwające się od czasu do czasu i odsłaniające przestrzenie w głębi, symboliczne żyrandole i bohaterowie w strojach nawiązujących do epoki, najpierw dominowała czerń, biel i czerwień, potem dochodziły kolejne – błękit, róż… Cóż, kiedy sensu i akcji nie sposób było się w tym dopatrzeć. Pomyślałam: w tych dekoracjach i z tym ładnym operowaniem światłem może teraz ktoś musiałby tu naprawdę coś wyreżyserować. Bo tak, jak jest, to już lepsze byłoby zwykłe wykonanie koncertowe. I prawie tak było właściwie. Największą dynamikę w to przedstawienie wnosiła stylowa kanapa w paski, którą co chwila wnoszono i wynoszono. 

Niekonsekwencji i – co tu dużo gadać – nieporadności reżyserskiej było tak wiele, że w sposób widoczny utrudniało to pracę śpiewakom i dyrygentowi – wyczuwało się duży stres i niestety on pewnie był przyczyną ciągłego rozchodzenia się śpiewaków i orkiestry. Może za parę przedstawień coś się unormuje – na razie było pod tym względem bardzo rozczarowująco. Choć sama obsada wokalna była świetna.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Przede wszystkim triumfalny powrót Iwony Hossy, którą kiedyś usunął z teatru Michał Znaniecki (największy idiotyzm świata). Od pewnego czasu śpiewa ona z powrotem w szeregowych przedstawieniach, w których brała już kiedyś udział (np. Traviata), ale teraz po raz pierwszy od dawna wzięła udział w premierze – i jako Donna Anna była po prostu fantastyczna. Don Giovanni – Stanisław Kuflyuk jak zwykle niezawodny; świetnie partnerował mu także Leporello – Wojciech Śmiłek. (Reżyser z nieznanych przyczyn ubierał ich wciąż tak samo, tylko zmieniali kolorki – sensu w tym nie było żadnego.) Donną Elvirą była Wioletta Chodowicz, która niestety zbyt przejęła się aktorskim zadaniem – reżyser ustawił ją jako histeryczną idiotkę (kiczowata fryzura i ubranie, przesadna ekspresja itp.). Odgrywanie tej roli miało fatalny wpływ na głos; dopiero aria w II akcie została zaśpiewana w pełni możliwości artystki. Młoda Natalia Puczniewska jako Zerlina została z kolei zmuszona do jakiejś dziwnej statyczności i też nie bardzo mogła się wykazać (ale brzmiała ładnie), podobnie najmłodszy chyba w zespole Krzysztof Bączyk jako Masetto. Ottavio, Jeongki Cho, przyjechał do nas z Korei Południowej, a właściwie z Kolonii, gdzie teraz działa – bardzo sprawny tenor. No i uzupełniał tę całość świetny Commendatore, czyli Rafał Korpik.

Warto więc przyjść po prostu posłuchać, ale zapewne dopiero za parę przedstawień, kiedy to się muzycznie uleży. A reżyseria? Pal ją sześć, zwłaszcza skoro jej nie ma.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj