Z kanapą w roli głównej

Pippo Delbono znany jest jako wybitny twórca teatralny (ja nie widziałam jego prac, więc nie potwierdzę ani nie zaprzeczę). Niestety, o operze nie ma zielonego pojęcia, co w poznańskim Don Giovannim było widać, słychać i czuć.

Już kiedy usłyszałam tę wypowiedź w Poranku Dwójki, zaczęłam się obawiać. Ale pocieszałam się: może nie będzie tak źle, może spojrzenie świeżym okiem będzie cenne? O nie. Jak ktoś nie ma o czymś pojęcia, to go nie ma i nic się na to nie poradzi. Co prawda uwertura była nawet ciekawie zinterpretowana i pomyślałam, że jeśli tak będzie dalej, to OK. Ale pomysły się panu reżyserowi skończyły na uwerturze.

Nawet dość ładnie to wyglądało – neutralne ciemne ściany z przecierką, rozsuwające się od czasu do czasu i odsłaniające przestrzenie w głębi, symboliczne żyrandole i bohaterowie w strojach nawiązujących do epoki, najpierw dominowała czerń, biel i czerwień, potem dochodziły kolejne – błękit, róż… Cóż, kiedy sensu i akcji nie sposób było się w tym dopatrzeć. Pomyślałam: w tych dekoracjach i z tym ładnym operowaniem światłem może teraz ktoś musiałby tu naprawdę coś wyreżyserować. Bo tak, jak jest, to już lepsze byłoby zwykłe wykonanie koncertowe. I prawie tak było właściwie. Największą dynamikę w to przedstawienie wnosiła stylowa kanapa w paski, którą co chwila wnoszono i wynoszono. 

Niekonsekwencji i – co tu dużo gadać – nieporadności reżyserskiej było tak wiele, że w sposób widoczny utrudniało to pracę śpiewakom i dyrygentowi – wyczuwało się duży stres i niestety on pewnie był przyczyną ciągłego rozchodzenia się śpiewaków i orkiestry. Może za parę przedstawień coś się unormuje – na razie było pod tym względem bardzo rozczarowująco. Choć sama obsada wokalna była świetna.

Przede wszystkim triumfalny powrót Iwony Hossy, którą kiedyś usunął z teatru Michał Znaniecki (największy idiotyzm świata). Od pewnego czasu śpiewa ona z powrotem w szeregowych przedstawieniach, w których brała już kiedyś udział (np. Traviata), ale teraz po raz pierwszy od dawna wzięła udział w premierze – i jako Donna Anna była po prostu fantastyczna. Don Giovanni – Stanisław Kuflyuk jak zwykle niezawodny; świetnie partnerował mu także Leporello – Wojciech Śmiłek. (Reżyser z nieznanych przyczyn ubierał ich wciąż tak samo, tylko zmieniali kolorki – sensu w tym nie było żadnego.) Donną Elvirą była Wioletta Chodowicz, która niestety zbyt przejęła się aktorskim zadaniem – reżyser ustawił ją jako histeryczną idiotkę (kiczowata fryzura i ubranie, przesadna ekspresja itp.). Odgrywanie tej roli miało fatalny wpływ na głos; dopiero aria w II akcie została zaśpiewana w pełni możliwości artystki. Młoda Natalia Puczniewska jako Zerlina została z kolei zmuszona do jakiejś dziwnej statyczności i też nie bardzo mogła się wykazać (ale brzmiała ładnie), podobnie najmłodszy chyba w zespole Krzysztof Bączyk jako Masetto. Ottavio, Jeongki Cho, przyjechał do nas z Korei Południowej, a właściwie z Kolonii, gdzie teraz działa – bardzo sprawny tenor. No i uzupełniał tę całość świetny Commendatore, czyli Rafał Korpik.

Warto więc przyjść po prostu posłuchać, ale zapewne dopiero za parę przedstawień, kiedy to się muzycznie uleży. A reżyseria? Pal ją sześć, zwłaszcza skoro jej nie ma.