Trzy miejsca, pięć instrumentów

Taki wyczyn jest możliwy tylko w przypadku tak szalonego (i znakomitego) artysty, jakim jest Marek Toporowski, keyboardzista wszechstronny. Występy opatrywał wyczerpującym komentarzem (z widocznym zacięciem pedagogicznym – w końcu to profesor). A wierna publiczność podążała za nim przez cały wieczór.

Zaczął w kościele św. Krzyża, gdzie grał na całkiem nowiutkim klawesynie o miłym, pełnym brzmieniu, wykonanym przez polskiego budowniczego instrumentów Michała Koszela. Na wstępie wytłumaczył enigmatyczny tytuł swojego maratonu: „Treffpunkt/meeting point/miejsce zbiórki: Mozart”. Miejsce spotkania raczej – dokładniej, spotkania programów poszczególnych koncertów. Wieczór ten bowiem miał być w pewnym sensie preludium do piątkowego wykonania Don Giovanniego. Pierwsze spotkanie z Mozartem (Rondo a-moll KV 511) otoczył muzyką Claude’a Benigne’a Balbastre’a, ostatniego chyba przedstawiciela klawesynistów francuskich, który u schyłku życia towarzyszył Rewolucji Francuskiej; dodał jeszcze słynne zwariowane Fandango Antonia Solera, gdzie zapewne było nieco improwizacji.

W kościele św. Józefa, a raczej w kaplicy, czekał na nas klawikord (wykonany przez firmę Neupert). Ten instrument o bardzo nikłym brzmieniu wymagał tak niewielkiego wnętrza – przeznaczony jest w założeniu do intymnej gry w zaciszu własnego salonu.  Toporowski rozpoczął Sonatiną Es-dur Muzia Clementiego, racząc nas przy okazji anegdotą, jak to Mozart nie znosił Clementiego i dlaczego. Mozart pojawił się zaraz potem (Rondo D-dur KV 485), a potem mała niespodzianka z zupełnie innej epoki: Wariacje na temat pieśni ukraińskiej Dymitra Kabalewskiego, utwór szkolny (ten kompozytor poświęcił się głównie literaturze pedagogicznej), ale wdzięczny i uroczy. A na koniec również urocza miniaturka Pastorale związanego z Mozartem Jana Křtitela Kuchařa.

Ostatnim miejscem koncertowym był Dawny Kościół Zimowy – ta sama sala, w której odbył się koncert wtorkowy. Tam użyte zostały aż trzy instrumenty, co w pewnym sensie było wielką improwizacją, ponieważ muzyk dowiedział się w ostatniej chwili, że stoi tam ów odratowany fortepian (ocenia go na ok. 1860 r.). Przed nim były pokazane jeszcze dwa inne. Piękna koncertowa fisharmonia będąca „na stanie” miejsca jest niestety dość zaniedbana i wymaga renowacji, można więc było na niej wykonać tylko Adagio wspomnianego Kuchařa, kolędę Louisa-Claude’a Daquina i Bolero de Concert Louisa-Jamesa-Alfreda Lefébure-Wély, które było przykładem muzyki salonowej pisanej na ten instrument. Potem Toporowski przesiadł się do organów, a raczej pozytywu o zaledwie paru rejestrach, i zagrał trzy miniatury Balbastre’a oraz śliczny drobiazg Mozarta – Andante für eine Orgelwalze, czyli na organy mechaniczne – taki mechanizm kurantowy.

Wreszcie fortepian – a na nim powtórzone Bolero de Concert, by lepiej wydobyć walory utworu – i tu wyszło podobieństwo z Chopinem: główny temat tego bolera jest niemal identyczny z chopinowskim. Toporowski też miał to skojarzenie, choć podając hasło „tańców pisanych w Paryżu” zagrał inny utwór Chopina: Polonez A-dur. Chopinistą to on nie jest, ale jako zaimprowizowany przykład było to świetne. I na koniec również nieplanowana I Sonata Jana Ladislava Dusska, bardzo ciekawej postaci. I na bis znów powrót do organów i kolejna kolęda Daquina.

Wszystko się skończyło o 23:20, ale mimo to ludzie rzucili się podziwiać instrumenty – zwłaszcza dzieciaki. Deszcz oczywiście zaczął padać podczas drugiego koncertu. A przestał zaledwie przed chwilą… Nikomu to jednak nie przeszkadzało.