Ich sześć, on jeden

Piękny dziś widok zastaliśmy w Studiu im. Lutosławskiego po południu. Na estradzie stało obok siebie sześć fortepianów: pięć historycznych i jeden współczesny. Tobias Koch zrobił za ich pomocą prawdziwy show.

To znaczy, przez cały koncert poważnie się przesiadał od jednego fortepianu do drugiego, czasem popatrując w kartkę z rozpiską. Widać jednak było, że świetnie się bawi. Ale żarty były dopiero na koniec.

Ten pianista ujął nas już w zeszłym roku, a efektem tamtej wizyty było nagranie w tym roku płyty, która właśnie się ukazała. Dla miłośników wykonawstwa historycznego i muzyki romantyzmu, a także muzyki polskiej, pozycja absolutnie obowiązkowa. Płyta nazywa się Pożegnanie Ojczyzny – oczywiście od słynnego poloneza Michała Kleofasa Ogińskiego; pianista sam żartował, że do czego to doszło, żeby Niemiec uczył Polaków Pożegnania Ojczyzny. Ale tak już zostało, bo właśnie od tego utworu Koch i w tym roku rozpoczął swój występ, grając go na erardzie z 1849 r.

Graf został użyty tym razem tylko do Poloneza f-moll Marii Szymanowskiej oraz do dziecięcego Poloneza B-dur Chopina, do którego, nawiasem mówiąc, pianista to i owo dodał, co dało mi do myślenia, że prawdopodobnie dodawał i w innych utworach. Taka konwencja epoki. Pytanie tylko, czy improwizował, czy sobie wcześniej opracowywał…

Program był tym razem polsko-skandynawski, więc posłuchaliśmy trzech polonezów różnego kalibru autorstwa Szweda Franza Berwalda (1796-1868), dwóch polsko-norweskich mazurków i okazałego poloneza Tellefsena oraz zupełnie schumannowskiej z wyrazu Arabeski F-dur Duńczyka Nielsa Wilhelma Gade (pamiętamy, że Schumann, zaprzyjaźniony z nim, napisał utworek mu poświęcony zaczynający się od nut g-a-d-e). Norwegię, poza Tellefsenem, reprezentował Grieg, ale mniej znany: cykl Stimmungen z op. 73. Bardzo interesujący, daleki od sielankowych utworów, które znamy. (Ale szkoda, że nikt na tym festiwalu nie zagra opusu 72 – to dopiero byłby hardkor…) No i Chopin: Polonez cis-moll i Polonez fis-moll, a także mały śliczny mazurek Krogulskiego.

Obszedłszy pięć fortepianów, na bis Koch podszedł do szóstego, steinwaya, i zagrał… kawałek z Oscara Petersona. Po czym opowiedział historyjkę: kiedy był małym chłopcem w krótkich spodenkach, uczył się już grać, ale nie lubił Chopina, miał okazję być na koncercie Petersona i zachwycił się. Poszedł potem do niego za kulisy i zapytał, co może zrobić, żeby grać tak jak on. A Peterson powiedział mu: grać Bacha. Dlatego na bis zagra trzy utworki Bacha z albumu Anny Magdaleny Bach. Polonezy oczywiście. No i zagrał, każdy na innym instrumencie.

Ale to jeszcze nie był koniec anegdoty – Peterson mu ponoć powiedział, że nie tylko Bacha ma grać, ale i Chopina. Więc kolejnym bisem było Preludium A-dur. Wreszcie zaprosił na scenę pianistkę Katarzynę Drogosz i zagrali na trzy ręce nokturn Marii Szymanowskiej. I to też nie był koniec: pianista stwierdził, że powinny zagrać w jednym utworze wszystkie fortepiany, więc zaprosił na scenę pięć osób z widowni i podzielił między nie temat Ah, vous dirai-je, maman (u nas znany jako Wyszły w pole kurki trzy). Śmiechu było co niemiara, a ochotnicy dostali od pianisty jego płytę w prezencie.

A potem już trzeba było szybciutko jechać do filharmonii, gdzie grał Tomasz Stańko, w znakomitej formie, ze świetnymi muzykami: pianistą Marcinem Wasilewskim oraz skandynawską sekcją rytmiczną, czyli basistą norweskim Arildem Andersenem i fińskim perkusistą Olavi Louhivuori. Grali utwory lidera, znane z różnych płyt; pomiędzy nimi, a czasem na tle muzyki, czytał listy Chopina Andrzej Chyra. Może jedno z drugim nie miało wiele wspólnego, ale obie rzeczy były w najlepszym gatunku.