Dzień romantyzmu
Po południu wiolonczelowy Chopin i jego okolice, wieczorem Brahms razy dwa, ten sam, ale inaczej. Ciekawie.
Steven Isserlis to nawet miał bardzo romantyczną fryzurę – burzę szpakowatych loków, którymi artystycznie potrząsał. Ale nie ma co się nabijać. Koncert był naprawdę piękny. Wiolonczeliście towarzyszył ten sam pianista, który grał z nim na festiwalu cztery lata temu (częściowo też we trójkę z Joshuą Bellem), ale tym razem na erardzie z 1849 r. I świetnie sobie na nim radził.
Zupełnie nie znałam utworu Hummla Variazioni alla Monferrina, bardzo wdzięcznego i mało typowego – nie poznałabym kompozytora. Niestety nie było obiecanego poloneza wiolonczelisty Josepha Merka, z którym Chopin muzykował; zastąpił go króciutki Romance oubliée Liszta. Dziełem największego kalibru w pierwszej części była Sonata c-moll op. 16 nr 2 George’a Onslowa – naprawdę ładna, trochę jakby już zapowiadająca tę późniejszą, Chopinowską, choć jeszcze w stylu brillant. Onslow to jeden z tych niesłusznie zapomnianych. Po tym poważnym utworze Introdukcja i Polonez C-dur Chopina zabrzmiały radośnie i młodzieńczo.
Przyszła jednak w końcu i kolej na sonatę Chopina, poprzedzoną jeszcze krótkim nokturnem autorstwa jego przyjaciela i adresata dedykacji, wiolonczelisty Auguste’a Franchomme’a. A sonata – znakomicie znów wykonana. To bardzo szlachetne granie, bez cienia pretensjonalności, bez rozbuchania, a przy tym głębokie. Ujmujące są momenty, gdy wiolonczelista gra liryczną melodię, jakby nucił ją bez słów, tak po prostu. I w ten sposób właśnie zagrał na bis opracowanie Chopinowskiej Dumki.
Wieczorem w FN po raz trzeci i ostatni pojawiła się orkiestra z Trondheim, by dwa razy zagrać Koncert skrzypcowy Brahmsa. Ten pierwszy raz miał imponującą solistkę – Soyoung Yoon po raz kolejny udowodniła, że należała jej się wygrana na Konkursie im. Wieniawskiego. To fantastyczna skrzypaczka, pełna temperamentu, ale jednocześnie zdyscyplinowana, precyzyjna, ale zarazem bardzo emocjonalna.
Drugie wykonanie było wersją z fortepianem, opracowaną przez Dejana Lazicia i przez niego wykonaną. Cóż, nie jestem nią zachwycona (tutaj fragment). Zwłaszcza faktura w wielu miejscach była zupełnie niebrahmsowska, niektórych współbrzmień i zwrotów Brahms by na pewno nie użył. Ale Lazić znów pokazał, że jest ciekawym pianistą, co jeszcze bardziej było widoczne w bisie: Abschied z Waldszenen op. 82. Teraz chciałoby się go posłuchać w „normalnym” repertuarze. Choć może już nie w Chopinie.
Komentarze
Moim zdaniem Souoyng Yoon po raz kolejny udowodniła przede wszystkim, że koreański system edukacyjny jest ekstremalnie skuteczny, jeśli idzie o umiejętność – poprzez naukę 15 godzin na dobę – doprowadzania do doskonałości wszystkiego tego, co się da wymierzyć i wyliczyć, ale za to skutecznie eliminuje całą resztę, na czele z tym, co spontaniczne. Zgadzam się, że intonacja, technika – to wszystko było może nie „imponujące”, ale na bardzo, bardzo wysokim poziomie, w sam raz by wstrzelić się w dziesiątkę pomiędzy rozbieżnymi gustami na wszystkich głównych konkursach. Ale interpretacja? Na litość boską, to przecież było tak straszliwie pozbawione emocji, ale jednak bynajmniej nie klasyczne. Przecież finał jest all’Ungharese, co choćby Lazić (urodzony w Chorwacji, a więc w obrębie Węgier dawnej CK Monarchii) czuł całkiem dobrze, a ona grała to, jakby jej przed oczami tykał metronom, z twarzą bez cienia emocji (tak, wiem, ludzie Wschodu są inni, ale to nie był koncert Isanga Yuna, tylko małego grubego facecika z Hamburga, lubiącego piwo, kiełbaski i do tego mocno sfrustrowanego seksualnie, który pod klasyczną formę wkładał lawę emocji). Nie każdy może grać to aż tak dobrze, jak Tetzlaff kilka lat temu w FN (i na płycie razem z Koncertem węgierskim Joachima), ale w końcu gdy słyszało się to z 25 razy na żywo i w jakichś 100 interpretacjach na płytach, to naprawdę trudno się zachwycać. Zresztą na nasze flagowe konkursy – i na im. Wieniawskiego i na Chopinowski, jakoś nie zgłaszają się ostatnio ci, którzy są w istocie wiodącymi młodymi solistami. Weźmy pod uwagę tylko skrzypaczki młode (niestety Erica Morini i Ginette Neveu – z kobiet moje faworytki, jeśli idzie o Koncert Brahmsa – niestety nie zmartwychwstaną), jako tzw. reprezentatywną próbę dla porównania. Czy Julia Fischer (cudowny Koncert Brahmsa na płycie) wygrała jakieś „wielkie” konkursy (poza Menuhina i Eurowizja), czy Janine Jansen coś wygrała, czy Arabella Steinbacher stawała w takie szranki, czy Vilde Frang (nb. Norweżka, wiec by tu pasowała bardzo) traciła czas na konkursy, a może Hilary Hahn, Patricia Kopatchinskaya, a może Chloë Hanslip (no, ta była raz na konkursie, w Nowosybirsku), a może Alina Ibragimova, a może Nicola Benedetti? Otóż nie, nie były one nałogowymi zbieraczkami pucharów i medali, bo są na tyle dobre, że rynek sam je wchłonął i wypromował. No, Baiba Skride wygrała Queen Elisabeth Competition w 2001, a Lisa Batiashvili Konkurs Sibeliusa w 1995 r. – ale jednak na tym poprzestały. Każda z ww. pań i panienek ma na koncie mnóstwo płyt dla wiodących wytwórni (jedne lepsze, drugie gorsze, co ma się rozumieć) i gra w najbardziej prestiżowych salach z najlepszymi orkiestrami i dyrygentami. A dzisiejsza bohaterka? Jak na taką „wielką koronę” triumfów konkursowych (to tak, jakby zdobyła wszystkie ośmiotysięczniki i to zimą) – to wydaje się ta lista sukcesów bardzo mizerna, w książce programowej chwali się podbojami raczej nie z ekstraklasy (z małymi wyjątkami), a co do płyt – cóż, poza kroniką poznańskiego konkursu, to chyba tylko ta płycina DUX zarejestrowana w Opolu. I to wszystko zwyciężczyni z Moskwy, Brukseli, Indianapolis i Poznania… Jak widać więc, konkursy konkursami, a sukcesy w mainstreamie – to już inna para kaloszy, jednak tu trzeba też mieć osobowość i po prostu być bardzo dobrym, działa tu jakiś darwinizm, a może „niewidzialna ręka rynku”, a może po prostu zbiorowy gust. Oczywiście zawsze będzie taka ciągle jeszcze „postkolonialno-prowincjonalna” publiczność, która olśniona blaskiem wytrąbionych z wyprzedzeniem konkursowych sukcesów gotowa będzie do standing ovation, ale to taka publiczność, co 25 lat temu w tzw. Galerii Porczyńskich klękała przed „prawdziwymi” „Rubensami” i „Velasquezami”. Za to Isserlis i Várjon – cudowni :-), niestety koncert kameralny podwójnie, przy półpustej sali, no ale Iserlis nie wygrał żadnego ważnego konkursu… Cóż, chowam zęby jadowe i życzę dobrej nocy.
Pobutka.
Trudno się nie zgodzić z Pianofilem i zarazem zgodzić z Panią Dorotą we fragmencie dotyczączącym emocjonalnej strony gry Soyoung Yoon (uwaga: błąd w nazwisku w tekście :-). Tak jak efektowne może wydawać się wygrywanie pełnych akordów w tempie w temacie III części koncertu – co niewielu przychodzi z łatwością, tak zarazem trudno nie znudzić się granymi perliście motywami, które bez tempo rubato, odrobiny zaskoczenia, zdają się płaskie, mało angażujące. Wszak Brahms to bomba z opóźnionym zapłonem ;-). Emocje, gęstość muzycznej materii jest przygotowywana o kilka kroków wcześniej, podskórnie kipi już w najbardziej nawet nastrojowych fragmentach. Zapominając o tym, w jakimś stopniu zabija się tą muzykę.
Wczorajsze wykonanie było do bólu poprawne, w swej poprawności może i nawet fascynujące, ale w istocie był to świetny przykład wspierający opinię, że precyzyjne odczytywanie partytury jest dopiero częścią procesu wykonawczego. Fakt, że w tym zadaniu orkiestra solistce nie pomogła – co może dziwić, wszak to zapewne akompaniament wykonywany nie po raz pierwszy. Brzmiało to jak próba, a nie zaangażowane wykonanie – choćby „rozwojowe” dochodzenie do dynamiki we fragmentach tutti. I na dodatek ze wszystkimi błędami (wejścia dętych) które w tym akompaniamencie można popełnić.
Oop, uwielbiam jak krytycy muzyczni skacza sobie do oczu i kategorycznie nie zgadzaja sie co do tego co uslyszeli. Nie jestze to o wiele przyjemniejsze niz gdy Waszczykowski napada na Sikorskiego, Kempa na Srode czy Michalik na Dzendera?
Wiecej, wiecej!
Love you all,
Wasz Mordka – zza wegla.
Dzień dobry 🙂
Fajnie, że Pianofil okazał się też Skrzypcofilem 😉
To nie jest takie proste, jeśli chodzi o kwestię konkursów. Ci, co nie stają do konkursów, zwykle mają już jakieś inne poparcie, szybko nawiązują kontakty z firmami płytowymi i konkursów już nie potrzebują nie tylko dlatego, że są dobre (często są, a czasem nie odbiegają od przeciętności), ale dlatego, że mają prawdziwą promocję.
Zaszokowało mnie wczoraj, jak Róża Światczyńska nazwała skrzypkiem zapomnianym Gila Shahama i zdziwiła się, że jeszcze występuje i nagrywa płyty, i to miłe w słuchaniu, jak sonaty Mozarta odtwarzane w Molu Melomana. Na miłość boską! Po prostu głupiej Deutsche Grammophon się znudził i nie przedłużyła z nim kontraktu (bo woli młode pistolety, często też trafiając kulą w płot – nie rozumiem jej wyborów), w związku z tym rzadziej się pojawia na europejskim gruncie. No bo jak DG zerwało, to widać coś z nim niedobrze… A tu sprawa wygląda jednak inaczej:
http://www.gilshaham.com/
Co do Soyoung Yoon, nie zgodzę się z Pianofilem również – prawdą jest, że szkoła koreańska tresuje, ale że ta skrzypaczka jest również utalentowana, to jednak widać. I nie odnosi się wrażenia, że to wyliczone i wymierzone. Myślę, że to też trochę kwestia nastawienia.
Czy to jest granie „brahmsowskie” – to już trochę inna sprawa.
Mordeczko – wiem, że kocury kochają pazury. Ja też nie mam nic przeciwko pazurom, póki są wystawiane kulturalnie 😉
pierwszy raz słyszałem na uszy własne Trondheim – i zdecydowanie – razi mnie taki jakiś brak romantyczności – delikatności.
Szczególnie podczas akompaniamentu Koreance. Partytura Brahmsa nie zawiera się chyba tylko pomiędzy forte a piano, jednakowo dla całej orkiestry. A młody dyrygent jakoś nie potrafi sobie poradzić z różnicowaniem dynamiki poszczególnych grup czy instrumentów.
Już lepiej było po przerwie, mniejsza różnica pomiędzy masywnym brzmieniem orkiestry, a masywnym (ale nieciekawym) brzmieniem filharmonicznego Steinwaya. A i orkiestra jakoś bardziej się „przyłożyła” co się przełożyło na wręczenie pokoncertowego bukiecika oboiście.
Wersja fortepianowa emocji nie wzbudziła, owszem był „bis”, ale to chyba tylko jakoś tak dla symetrii vs części pierwszej..
Samego pianistę trudno ocenić, wydaje się technicznie bardzo sprawny (równolegle pasaże sekstowo-oktawowe), wolałbym go jednak usłyszeć grającego transkrypcję ktorejś z symfonii LvB
A ja bym wolała go usłyszeć np. właśnie w Schumannie – ten bis był bardzo ładny.
Uwaga: ogłoszenie dla pianofilów, pianomanów, nagraniofanów i w ogóle!
Przyjechał Romek Markowicz i znów wystąpi w dwóch edycjach programu Duża Czarna w radiowej Dwójce:
pierwsza audycja 23.08., poświęcona Eugene Istominowi (jednemu z jego ulubionych pianistów),
druga 30.08., poświęcona Arturowi Balsamowi, u którego Romek miał szczęście się uczyć (i nawet odziedziczyć po nim frak 🙂 ).
Gil Shaham…. Pamiętam jak grał właśnie Brahmsa w FN. Strasznie czarował, robił słodkie oczy do przedstawicielek ładniejszej części widowni, niemal jak skrzypek kawiarniany – to było jednak coś. No ale tu trzeba właśnie tego klezmersko-cygańskiego zmysłu i instynktu, wtłoczonego w klasyczny rygor szkoły czy to auerowskiej, czy to fleschowskiej czy innej, sensownej. Ja akurat wolę nie Gila, ale Hagai Shahama, choć do Gila mam ogromny sentyment. Ciekawe, jak też ten Koncert grał przed Brahmsem trzynastoletni Bronio Huberman – jego nagranie z Rodzińskim z 1944 to już pół wieku potem, ale przecież jak się czyta opisy i recenzje z jego wykonań Koncertu Brahmsa (choćby i granego w w Warszawie), przez samego Brahmsa „przyklepanego” (ze łzami w oczach), czy też słucha nagrania Sonaty G-dur z ’43 roku, to jednak nie ma wątpliwości, że to jest właśnie ten, właściwy, kierunek… Czy np. taki Kreisler – nie wystarczy zagrać jego roboty kadencję, trzeba by jeszcze coś zrozumieć z tego Wiednia „um 1900”, etc. etc.
W sumie to ja też wierzę w szkołę „Bronia” 🙂
Koncert Beethovena w jego wykonaniu był niezrównany.
A skąd wiadomo, że ktoś robi słodkie oczy akurat do części widowni, nie do całej? 😆
Czy ktoś wie co Soyoung grała na bis?
Zdecydowanie zgadzam się z Panią Redaktor Szwarcman. Uważam, że ten Brahms był nie tylko precyzyjny, ale pełen zróżnicowanych emocji. W kwestii konkursów, myślę że temat jest o tyle jałowy, że owszem, Pianofil wymienił całą rzeszę skrzypaczek (sic!), które nie były „konkursowiczkami” sensu stricto, ale w drugą stronę można przytoczyć również masę skrzypków, którzy dzięki konkursom uzyskali rozgłos i otworzyło im to drogi do scen świata (np. obaj Oistrakhowie, Kremer, Vengerov, Ilya Kaler). Tak można wymieniać długo. Wracając do Soyoung Yoon to myślę, że niebawem i ona doczeka się kontraktów z DG, EMI itp. Życzę jej tego z całego serca. We wczorajszym koncercie najbardziej zaskoczyła mnie i jednocześnie ucieszyła kadencja Kreislera (nie miałem programu więc nie wiem czy było to w nim napisane). To co udało jej się wydobyć z tej arabeski i kaskad to prawdziwy majstersztyk. Czekam na więcej.
P.s. Zastanawiam się czy, gdyby Soyoung Yoon była przedstawiona jako skrzypaczka pochodzenia niekoreańskiego, wówczas Pianofil wciąż uważałby, że ta skrzypaczka to maszynka ze skrzypcami. Pachnie mi to trochę stereotypem, wedle którego Koreańczycy, Chińczycy itd. NIE MOGĄ GRAĆ EKSPRESYJNIE I SZCZERZE BO SĄ KOREAŃCZYKAMI I CHIŃCZYKAMI.
P.s.s. Sprawdziłem w nutach. Owszem charakter III cz. jest zdecydowanie węgierski i tak się ja powinno grać, ale nie ma ŻADNEJ adnotacji kompozytora „all’Ungharese”.
Pozdrawiam
Baob – witam. Niestety nie mam pojęcia. Może wie ktoś z Dwójki radiowej, może to było powiedziane w transmisji?
Było powiedziane ale nie znałem i nie zdążyłem złapać.
Pianofil bywa może czasem młodzieńczo dosadny, ale racji trudno mu wszakże odmówić. Prawdziwa miłość do muzyki nie zawsze jest miłością łatwą – w końcu im więcej taki jeden z drugim melomaniak* słucha, tym trudniej go zadowolić…
A ta wymiana poglądów (na której w dodatku nikt nie traci) skojarzeń z pyskówkami polityków we mnie nie budzi, choćby z powodu różnicy poziomów. No i nikogo się tu wodą nie oblewa (ani mineralną, ani święconą…).
Wczorajsze wykonanie Koreanki nie pozostanie na dłużej także w mojej pamięci; doceniam technikę, niestandardowy wybór kadencji (wspominany Kreisler zamiast Joachima – choć z drugiej strony nie dziw, że większość grających wybiera J.J.), ale czegoś jednak brakło.
Najbardziej może owej interpretacyjnej mądrości, którą odnalazłem u Isserlisa i Varjona na popołudniowym koncercie kameralnym. Dla mnie było to coś absolutnie zachwycającego, począwszy od Hummlowskich Wariacji (ich wykonanie wiszące na YT to zaledwie blade odbicie tego, cośmy usłyszeli), a skończywszy na opracowaniu pieśni Chopina, zagranym wzruszająco pięknie na bis.
To samo można powiedzieć o Sonacie g-moll – nawet mimo drobnego problemu w finale dla mnie to wykonawczy ideał; komuś nie do końca przekonanemu do walorów tego dzieła (gdyby się jeszcze znalazł) doradzałbym posłuchanie właśnie Isserlisa z Varjonem (któremu nb. przesiadka na erarda** świetnie zrobiła) – jeśli pozostałby obojętny na to, co artyści pokazali np. w wolnej części, może więcej nie próbować.
Cóż, czasem nawet w Warszawie można się doczekać swojej porcji transcendencji…
Jak już o Gilu Shahamie, uważam, że większość z wymienionych przez Pianofila młodych dam gra jednak od niego ciekawiej – de gustibus; też zresztą wyżej cenię Hagaia (przynajmniej odkąd Pianofil zwrócił mi nań uwagę). Żadnego z braci nie nazwałbym przy tym zapomnianym (Gil nagrał w końcu dla DG całkiem sporo, a Hagai w Hyperionie też nie próżnuje, do tego niekonwencjonalnie i ze smakiem dobierając repertuar). Co zresztą łączy go z głównym bohaterem wczorajszego dnia – Stevenem Isserlisem, który kolejny już raz dowiódł, jak wielkim jest muzykiem.
A skoro o poszukiwaniach repertuarowych – warto by częściej umieszczać w programie ChijE utwory Onslowa, bo świetnie tu pasuje, a takiej choćby (wysokiej próby!) kameralistyki wyszło spod jego ręki co niemiara. Piękny początek zrobiony…
Poszukiwać nie zawsze znaczy znaleźć: tego mało brahmsowskiego – zgoda – Brahmsa pod palcami Lazicia (tu kadencja przynajmniej zaczynała się jak Joachim) istotnie trudno traktować jako więcej niż ciekawostkę.
Po wczorajszym bisie pianisty chętnie też posłuchałbym jego Schumanna w większej dawce, najchętniej zresztą na kłapciaku***.
A ten efektowny (albo wręcz efekciarski) bis skrzypaczki był współcześnie rosyjski – tyle usłyszałem, nazwisko jednak i mnie uleciało.
* Copyright by PK
** Erard był to na pewno, ale czy to ten z 1849 r., czy jednak inny, kilka lat późniejszy?
*** Copyright by Pianofil
„Applemania” Alekseya Igudesmana
Nie wiem, co się dzieje. Teraz ścichapęka mi wrzuca do spamów. Wrrr… 👿
Erard to był na pewno ten z 1849 r. Porównałam sobie ze zdjęciem w książce programowej 🙂
Witam Damiana Kułakowskiego. Nie, nie było w programie zaznaczone, którą kadencje gra solistka 🙂
A la Zingara to jest finał Koncertu d-moll Wieniawskiego 🙂 Brahms – trochę w charakterze, ale nie w tytule, to prawda.
woytek wielkie dzięki
A, dzięki, woytku. Igudesman – to ten skrzypek humorysta z duetu Igudesman & Joo, który tu chadzał na jutubach 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=ziUKHbqsgQs
🙂
Co do węgierskości finału Brahmsa – to czy naprawdę musi być napisane na partyturze to, co jest oczywiste i dla słuchaczy końca XIX w. stanowiło oczywisty kod kulturowy (nb. a la Zingara, to jednak cygańskie, a nie węgierskie :-)). W ten sposób np. finał K. s. d-moll Sibeliusa też (zależy jak kto gra) jest trochę bolerem, trochę polonezem (jak Tovey określił, polonezem dla niedźwiedzi polarnych) itd., ale oczywiście nie napisano tam alla polacca czy Polacca-Bolero.
Drogi Ścichapęku – Gil i Hagai Shahamowie to jednak nie bracia.
Nie jestem – na Boga – rasistą, jest wielu znakomitych azjatyckich muzyków, a z koreańskich skrzypaczek niewątpliwie Kyung-wha Chung to była wielka dama skrzypiec i bardzo lubię jej wykonania, tylko że ona się urodziła A. D. 1948 i nie była przemaglowana przez system stworzony do produkcji kadry dla czeboli. A np. wielbię też młodą chińską skrzypaczkę Tianwa Yang (ur. 1987), którą – nie wiem czemu – pominąłem w wyliczance – ona też nie bawiła się w konkursy. Nagrywa – jak wiadomo dla Naxosu – a jej gorąca jeszcze płyta z kompletem Sonat Ysaye’a jest prawie idealna, podobnie jak znakomity komplet dzieł Sarasatego. Tu nie chodzi o narodowość i rasę, ale o mentalność i brak „tego czegoś”. Ale przecież to – nomen omen – nie Korea Północna i każdy może słuchać i wychwalać, to – co mu odpowiada. Po prostu – najwyraźniej nasza wczorajsza bohaterka dysponuje kluczykiem, który nie pasuje do żadnej z moich dziurek :-(.
Panie Damianie – wymieniłem młodsze skrzypaczki, ale ze skrzypkami można zrobić dokładnie to samo, tyle, że nie byliby to „Oistrakhowie, Kremer, Vengerov, Ilya Kaler” (wolałbym Ojstrachowie, Kremer, Wengerow, Ilja Kaler – bo po co nam angielszczyzna do transkrypcji z jednego słowiańskiego języka na drugi?), bo to już niestety nie młode pokolenie (no może Wengerow któremu właśnie stuka 40-ka, nie jest taki stary, ale to jeszcze były czasy Sowietskogo Sojuza, kiedy zaczynał karierę, a jak opiewa moja „ulubiona” pieśń o Stalinie z 1937 r. „Sowietskij prostoj cziełowiek”:
„Всех лучше советские скрипки
На конкурсах мира звучат,
Всех ярче сверкают улыбки
Советских веселых девчат”.
czyli (dla młodzieży, która nie była indoktrynowana rosyjskim) w wolnym tłumaczeniu:
Najlepsi skrzypkowie sowieccy
na konkursach grają światowych
Najjaśniej błyszcza uśmiechy
Radzieckich dziewcząt wesołych
Ale na koniec – z przyjemnością sam sobie zaprzeczę – z młodych wiolinistów płci męskiej bardzo mi odpowiada Ray Chen (ur. 1989), który nie dość, ze jest pół-Chińczykiem z Tajwanu, to jeszcze – co grosza 🙂 – wygrał International Yehudi Menuhin Violin Competition i Konkurs Królowej Elżbiety. Na szczęście jego ostatnia płyta z Koncertami Mozarta nie za bardzo się udała, więc mogę rzec „dobra nasza” :-). Oczywiście nie ma tu żadnych reguł – jeśli ktoś wygrywa konkursy i gra olśniewająco – tym lepiej, niestety – jak na mój gust – coraz częściej laureaci nie są zbyt olśniewający – i tyle.
Ci Shahamowie tacy w dodatku podobni, niespełna 5 lat różnicy wieku – jakoś mi pasowali na rodzeństwo.
Poczułem się, Pianofilu, nieledwie jak uczeń czarnoksiężnika…
Ciekaw jestem Twych wrażeń z dzisiejszego wieczora, bo po Koncercie Griega mam obawy.
Ktoś z szanownych blogowiczów wie może, czy wczoraj orkiestra wykonała dwa razy TĘ SAMĄ partię Koncertu Brahmsa, czy pianista/aranżer w niej też coś zmienił??
zoś – nie zmienił, tak mi się wydawało, ale można to sprawdzić np. tu:
http://www.sa-cd.net/showreviews/6305
Zabawny zwłaszcza passus:
„Furthermore, he has sensibly left the orchestral part completely unaltered, something for which most listeners will be grateful”.
W sumie i tak to nic, np. w porównaniu z tzw. 3 Koncertem fortepianowym Chopina, zrobionym przez Rozbickiego z Sonaty wiolonczelowej g-moll, gdzie autor transkrypcji pozostawił niezmienioną… partię fortepianu, a z wiolonczelowej rozwinął resztę, na skład wielkiej orkiestry symfonicznej. Polecam nagranie na płycie DUX, po tym nawet transkrypcja Preludiów Chopina na orkiestrę Jeana Francaix’a brzmi subtelnie (nagranie na płycie Koch-Schwann). No, właśnie, jak o Preludiach mowa trzeba ruszyć zadek i udać się na koncert Pianisty-Który-Zastąpił-Pratsa. Niestety właśnie przed chwilą kupiłem ostatnią płytę Grosvenora pt „Dances” i posłucham jej sobie na discmanie w drodze na Woronicza – ten Benjaminek jest niewiele od Jasia starszy, ale cóż…
To miło podyskutować z bardzo kompetentną osobą, szczególnie w dobie, kiedy o muzyce nie pisze się tyle ile powinno (chociaż i tak jest trochę lepiej. Tak sądzę). Z pewnością zgodzę się z Pianofilem w kwestii, że nie wszystkim zwycięzcom konkursów międzynarodowych udaje się utrzymać poziom i przekonać publiczność do swych kreacji. To, że uda się zjednać sobie jury za zielonym stołem to jeszcze nie wszystko. Dopiero publiczność na świecie weryfikuje, czy zwycięzca/zwyciężczyni zasługuje na najwyższe laury.
W każdym razie piękno muzyki tkwi w tym, że jest tak różnorodna. Mnie Koreanka urzekła, ale sztuka byłaby nudna, gdyby wszystkim podobało się wszystko.
A to, że minęły czasy, kiedy każdego skrzypka dało się rozpoznać po kilku taktach to również prawda. Nikt nie pomylił kiedyś Ojstracha z Heifetzem czy Menuhinem. Teraz, gdy słyszę współczesne nagrania w radiu, mogę tylko strzelać kto gra. Czasem trafię, ale rzadko. Troszkę „skrzypcowej magmy” się porobiło, ale cóż… Signum temporis.
Pozdrawiam i liczę na kolejną wymianę poglądów szczególnie z Pianofilem 😀
Jak subtelna, ale i pełna roztańczonej energii może być kameralistyka przekonałem się na recitalu Isserlisa z Varjonem. Ten pierwszy to znakomite wcielenie szalonego romantyka, który sobie i współtowarzyszowi postawił wysoko poprzeczkę. Ten drugi dzielnie dorównywał.
Wariacje Hummla zaskakujące, rozgrzewające i zabawne.
Polonez i sonata Chopina – mnie akurat te utwory Fryderyka mało znane – pozytywnie zaskoczyły: radosnym, rytmicznym roztańczeniem i prostotą, ale niebanalnością melodii.
ps. …i tylko w pierwszej części telefon komórkowy pewnego słuchacza z pierwszego rzędu trochę popsuł nastrój…