Ziemio śląska wierna…

Takie słowa mógł tego wieczoru zaśpiewać Piotr Beczała dzięki temu, że znajdują się w arii Zbigniewa ze (słusznie raczej) zapomnianej opery Magnus Józefa Świdra o bardzo skomplikowanej treści. Prezydent Katowic Piotr Uszok załatwił sobie pożegnanie z przytupem.

Koncert galowy w NOSPR (soliście towarzyszyli gospodarze pod batutą Łukasza Borowicza) był imprezą zamkniętą zorganizowaną właśnie przez ustępującego po 16 latach prezydenta – co roku organizował podobne koncerty dla współpracowników i sponsorów, zwykle odbywały się one w sali Akademii Muzycznej. Teraz jednak jest atrakcja w postaci nowej sali, a na dodatek tak się szczęśliwie złożyło, że nasz tenor miał dwa dni wolne między koncertami i spektaklami i mógł odwiedzić swój region. Umawiać się z nim można tylko na takie okazje, ponieważ dziś bukuje terminy już na 2020 r.

Ale powróćmy do samego koncertu. Oczywiście, choć sala była niemal pełna, to można było naliczyć dobrych parędziesiąt wolnych miejsc. Wytrwalcy, którzy przyszli w ostatniej chwili, mogli liczyć na wejściówki, ale w rzeczywistości można było sprzedać ich więcej. Szkoda. (W każdym razie 60jerzy się załapał.) Tak to właśnie jest z tego typu imprezami.

Pan prezydent na początek wygłosił pożegnalne przemówienie dziękując wszystkim wspierającym go środowiskom i nie pominął przy tym kultury, co mu się chwali. Zacytował Wojciecha Kilara, który miał kiedyś powiedzieć: „Przemijanie mnie nie przeraża, przemijanie jest czymś wspaniałym”. To oczywiście a propos jego odejścia, ale też nawiązał do miejsca, w którym się znajdowaliśmy, mówiąc, że jest ono z przemijaniem związane, ponieważ jeszcze niedawno była tu kopalnia nosząca imię miasta. Na zakończenie zacytował słowa piosenki Time to Say Goodbye, po czym oczywiście otrzymał stojaka.

NOSPR-owi należy się prawdziwy podziw – nie jest przecież orkiestrą operową, ale grała tak plastycznie i śpiewnie, że należałoby tego wszystkim operowym orkiestrom życzyć. Jest tu zapewne również niemała zasługa Łukasza Borowicza, który potrafił nawet podczas uwertury do Nabucca sprawić, że nie zapominało się, że nie jest to po prostu efektowny kawałek do popisywania się, tylko fragment dzieła, w którym śpiew jednak jest najważniejszy.

Piotr Beczała w pierwszej części trochę był chyba zmęczony (małe zachwianie w arii Jontka można też tłumaczyć faktem, że od czasu nagrania płyty z ariami słowiańskimi nie śpiewał jej, a to już dobrych parę lat), ale w drugiej fantastycznie się rozkręcił. Oczywiście największym hitem była aria Stefana (tu przy okazji piękny pomysł, by kurant był grany zza sceny, zza otwartych drzwi). Artysta opowiada, że cztery dni temu zaśpiewał tę arię na koncercie w Madrycie i wywołała furorę, zarówno u orkiestry, jak u publiczności.

Tak się rozkręcił, że dał aż cztery bisy. Najpierw Nessun dorma (zapowiedź: „Państwo poznają”), potem pieśń neapolitańska Core ‚ngrato (podobno ulubiona prezydenta Uszoka), nieśmiertelne O sole mio i na koniec Brunetki, blondynki („polską wersję śpiewał pewien Ślązak, a właściwie Zagłębianin” – oj, zdecydowanie Zagłębianin, bo z Sosnowca). Na każdy bis „zapędzał” dyrygenta na scenę zabawnym ruchem ręki. W ogóle widziało się, że muzycy są w znakomitej komitywie i świetnie im się razem pracuje (i bawi). Choć niestety ostatnio rzadko. Najbliższy ich wspólny występ, a zarazem najbliższy występ tenora w Polsce będzie w czerwcu na dziedzińcu Wawelu.