Carmen z dawnych demoludów

Tak jakoś wyszło w transmitowanym dziś z Met spektaklu: Carmen z Gruzji, Don José z Łotwy, Escamillo z Baszkirii, Micaëla z Rumunii. Ale to była prawdziwa Carmen.

W roli tytułowej – Anita Rachvelishvili, zmysłowa Konczakówna z marcowego Kniazia Igora także z Met, rolę Carmen wykonywała wcześniej w La Scali, tam też studiowała. Ma 30 lat, iście rubensowskie kształty, ale niewątpliwą urodę i charyzmę. Gdy Joyce DiDonato, która prowadziła transmisję, powiedziała do niej w wywiadzie: – Ty jesteś Carmen! – ona odparła: – Tak, mamy podobne charaktery. To się daje zauważyć, że ta rola jest jej wyjątkowo bliska.

Partnerował jej również nie od dziś występujący w Met Aleksandrs Antonenko, Łotysz, sądząc po nazwisku – o korzeniach ukraińskich. Gabarytami do siebie pasowali; głosowo jest to artysta sprawny, aparycyjnie mógł pasować do takiej koncepcji: prosty facet ze wsi (tak przecież jest), którego Carmen uwodzi tylko dlatego, że wydaje się niedostępny, ale szybko traci do niego serce, właściwie już od momentu capstrzyku. Przyzwyczailiśmy się do przystojniaków w tej roli, ale zawsze wtedy jest dysonans poznawczy, jak Carmen mogła takiego przystojniaka nie chcieć… W tym spektaklu Escamillo – Ildar Abdrazakov, który w Kniaziu Igorze wykonywał rolę tytułową – jest bardziej przystojny od Joségo; głosowo w porządku, choć nic nadzwyczajnego.

I wreszcie prawdziwy kwiat przedstawienia: Anita Hartig jako Micaëla. Chyba nie słyszałam lepszej (nie licząc wykonań historycznych). Podobnie jak Anita-Carmen, jej imienniczka w swoją rolę wczuwa się absolutnie, całą duszą. Jakież piękne prowadzenie frazy, jakie emocje, po prostu dała tej nudnawej i przesłodzonej zwykle postaci nowe życie. Tutaj niewielka próbka z Opery Wiedeńskiej.

Inscenizacja Richarda Eyre (tego samego, który reżyserował Wesele Figara – poprzedni spektakl transmitowany z Met) jest zrobiona całkowicie „po bożemu”, a jest tu trochę ujmujących pomysłów, jak np. para taneczna „streszczająca akcję” na wstępie orkiestrowym czy scena flamenco, rozpoczynająca II akt (trochę zapewne zainspirowana pamiętną adaptacją Saury). Tutaj fragment finału, który może nie jest najciekawszym momentem tego spektaklu. Zresztą to ta sama realizacja, w której jakiś czas temu oglądaliśmy Elinę Garančę. Ciekawie jest zresztą porównać jedną i drugą panią.

Ale ogólnie – warto się wybrać. A polecam mieszkańcom miast, w których z powodu szczególnej daty nie było transmisji, lecz będzie retransmisja. W Warszawie kino Praha zdecydowało się na bezpośredni przekaz, Teatr Studio retransmituje w niedzielę, ale zdaje się, że bilety wykupione.