Tansman wczesny i późny

Balet Sextuor Aleksander Tansman napisał mając lat 26. Operę L’usignolo di Boboli – równo 40 lat później. Te utwory bardzo różnią się stylistycznie, ale mimo to słychać wyraźnie, że wyszły spod jednej ręki. Oba dzieła, wykonane wczoraj w Łodzi przez Polską Orkiestrę Radiową pod batutą Łukasza Borowicza, zostały zarejestrowane przez Polskie Radio.

Sextuor jest również planowany do wydania na płycie, prawdopodobnie z wykonanym tu w 2002 r. innym baletem Tansmana, Bric à Brac (pomyśleć, że wtedy dało się to wystawić jako balet; tym razem funduszy zabrakło…). Andrzej Wendland, dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Indywidualności Muzycznych Tansman, obiecuje, że jeśli tylko to będzie możliwe, na płycie wyjdzie też opera. I powinna, bo kiedy ktoś to następny raz wykona?

A bardzo to atrakcyjna muzyka – jedna i druga. Prawykonanie młodzieńczego baletu miało miejsce w Paryżu w rok po powstaniu (choreografką była Olga Preobrażenskaja, dyrygował sam kompozytor), dwa lata później pojawił się w Chicago, w 1927 r. zawędrował na deski Met pod batutą Tullio Serafina, a w 1930 r. w Berlinie dyrygował nim Erich Kleiber. Spektakl powstał według noweli Alexandre’a Arnoux pod tym samym tytule i opowiada bajkę o uwodzicielskim flecie-kobiecie oraz rywalizujących o jej względy skrzypcach i wiolonczeli (po francusku flet jest rodzaju żeńskiego – la flûte, a skrzypce i wiolonczela męskiego – le violon, le violoncelle). Puzon i wielki bęben są komentującymi świadkami (nie wiem zresztą, czemu mowa w tytule o sekstecie, skoro instrumentów-bohaterów jest pięcioro). Dochodzi do pojedynku, wiolonczela umiera, jest marsz żałobny, a potem flet i skrzypce biorą ślub. Interpretacja Tansmana jest zwięzła, nie zawsze ściśle ilustracyjna, czasem opowiadająca opisowo. To piękny przykład paryskiej muzyki lat 20., zawierający wszystko to, za co ją lubimy:  rytm, cierpkie harmonie, politonalność i wynikające z niej „akordy tansmanowskie”. Wiele ma wspólnego z muzyką kolegów kompozytora: Arthura Honeggera, Francisa Poulenca, Dariusa Milhauda. Bardzo miło się tego słucha.

L’usignolo di Boboli to też bajeczka, naiwna, ale nieco przewrotna (autorem jest pisarz włoski Mario Laboca), bo wbrew modelowi „piękna i bestia” czy „królewna i żaba”. Niepozorny biuralista Giacinto (tenor) adoruje potajemnie piękną Nerinę (sopran) śpiewając pod jej oknem jak słowik, ona słucha z rozkoszą, nie wiedząc, że to człowiek, a zazdrosny kolega z biura, Gaetano (baryton), również zakochany w Nerinie, urządza z innymi kolegami zasadzkę na słowika, bo od razu podejrzewa „szachrajstwo”. Giacinto wpada w pułapkę, ale wkracza Nerina, oświadcza, że to właśnie jego kocha i chce poślubić. Kiedy szczęśliwi zakochani padają sobie w ramiona, Giacinto… nagle zmniejsza się, obrasta piórkami i zmienia się w słowika, którym – jak się okazuje – był naprawdę, ale na skutek rzuconego nań za jakieś przewinienia czaru został zamieniony w człowieka. Jednak pozostają mu ludzkie uczucia, więc postanawia śpiewać tylko w ogrodzie Boboli, blisko okien ukochanej Neriny, by nadal móc na nią patrzeć.

Orkiestra jest tu większa i ma bardzo gęstą fakturę. Mimo że szkielet dzieła można nadal określać jako neoklasyczny (regularny rytm), to jednak harmonie są bogatsze, bardziej nawarstwione, i dużo jest efektów szmerowych – pięknie, filmowo wręcz zilustrowana jest noc w ogrodzie. Ogromnie to trudna do grania muzyka, a także do śpiewania (dla chóru również: podziw dla Chóru Filharmonii Narodowej), bo nie ma w orkiestrze dźwięków, od których soliści mogliby „podebrać” swoje wysokości. Potrzebny tu absolutny słuch albo pamięć mięśni, jak mówi Małgorzata Olejniczak-Worobiej, znakomita wykonawczyni partii Neriny (zabawne, ale to właśnie ona dopiero co śpiewała partię Słowika w utworze Strawińskiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu). Z zestawu solistów to ona była najlepsza, ale tenora Gernota Heinricha i barytona Stevena Schescharega również można było podziwiać właśnie za umiejętność znalezienia się w tej gęstwinie; głosy nie zawsze słychać, ponieważ oczywiście brzmienie orkiestry było obliczone na to, że będzie się wydobywać z kanału. A dzieło doczekało się wykonań scenicznych w Nicei (1965) i Paryżu (1966, 1971).

Dyrygent prowadził utwór z partytury będącej faksymile rękopisu, więc miał tym trudniejsze zadanie, ale zajmował się nim z przyjemnością. Z baletem sprawa była łatwiejsza; został on już zresztą wcześniej przez muzyków nagrany studyjnie, w Studiu im. Lutosławskiego, właśnie na potrzeby płyty.

Obu utworów słuchało się świetnie, brakowało jednak akcji scenicznej. Całość poprowadził Łukasz Borowicz, goszczący na tym festiwalu już nie po raz pierwszy, a koncert poprzedziła uroczystość wręczenia mu nagrody „Tansman”. Na scenie pojawiły się też, wciąż wiernie przyjeżdżające, obie córki kompozytora. Tutaj od lewej Mireille i Marianne Tansman, Łukasz Borowicz i Andrzej Wendland. W zalinkowanym tekście wspomniany jest szczegół, który ma swój dalszy ciąg: dyrygent, znany z kolekcjonerstwa starych płyt i nut, wręczył Andrzejowi Wendlandowi egzemplarz książeczki Irvinga Schwerke Alexandre Tansman, compositeur polonais, wydanej, gdy kompozytor miał zaledwie 34 lata. To prawdziwy biały kruk, ale do jakiego stopnia, obdarowany przekonał się dopiero przeglądając go przy porannej kawie. Otóż okazało się, że są tam notatki naniesione przez samego Tansmana, uzupełniające spis wykonań i inne szczegóły. Był to więc jego egzemplarz, ale jaką drogę przeszedł – może został przez niego komuś ofiarowany? Nie wiadomo. Ale to piękny zbieg okoliczności, że w tej formie jeszcze Tansman wrócił do Polski.

I jeszcze ciekawostka, którą właśnie znalazłam.