Jak różne są odbiory
To prawda, co napisał gucio – rzeczywiście na sali było słychać entuzjazm, nawet kilka osób wstało. Cóż poradzę, że dla mnie (i wiem, że nie tylko) premiera Marii Stuardy Donizettiego w Operze Narodowej była pod pewnymi względami żenująca – miała i jasne punkty, ale zbyt mało. Nad tą rozmaitością odbiorów rozmyślam właśnie od paru godzin.
Bałam się najbardziej o reżyserię – duet Moshe Leiser/Patrice Caurier znany jest z różnych kwiatków (choć opowiadała mi Dorota Kozińska, że widziała ich spektakl sprzed kilkunastu lat, który był nie tylko normalny, ale i dobry). Ten jest stosunkowo mało odjechany, ale i tak w londyńskiej Covent Garden reżyserzy zostali wybuczeni, na co są dokumenty (tutaj, 4:15)… Wielki aplauz za to otrzymała tam (i w Liceu w Barcelonie) śpiewająca rolę tytułową Joyce DiDonato. Cóż – właściwie tylko dla niej warto byłoby nawet tę żabę zjeść. Niestety nam się ten zaszczyt nie dostał – za niskie progi.
Dostał nam się za to jakiś piąty garnitur, choć w życiorysach są i nagrody, i inne sukcesy… Niestety, uszy każą myśleć coś innego. Po pierwszych kilku nutach zaśpiewanych przez Gruzinkę Ketevan Kemoklidze (Elżbieta) chciałam natychmiast wstać i wyjść, ale przywołałam się do porządku: jestem w pracy i muszę wytrzymać do końca. Jak powiedziałby Piotr Kamiński – intonacja wysoce osobista, głos rozwibrowany do nieprzyzwoitości, o brzydkiej barwie. Cristina Giannelli jako Maria zaczęła podobnie i tak było przez większość spektaklu, zrehabilitowała się dopiero w ostatniej scenie – może dlatego, że śpiewając piano lepiej można zważać na intonację. Partnerował im krajan Elżbiety Shalva Mukeria (Leicester) – on przynajmniej śpiewał w miarę czysto, w każdym razie dźwięki dawało się zrozumieć, choć jak na mój gust był za bardzo „tenorem na rykowisku”. No, ale też to jest morderczo wysoka partia.
I teraz można przejść do aspektów przyjemniejszych. To już kolejny oglądany przeze mnie spektakl, w którym zagraniczni goście w głównych rolach zawodzą, a Polacy w pobocznych partiach są znakomici. Wymieńmy: Anna Bernacka (Anna Kennedy), Wojciech Śmiłek (Talbot) i Łukasz Goliński (Cecil). Nachodzą w takich momentach człowieka refleksje: przecież mamy śpiewaków niegorszych od tych, co wykonują główne role (wyjąwszy tenory: takiego, który byłby w stanie zaśpiewać „Lejczestera”, u nas po prostu nie ma). I co? I nic. A nawet tych zagranicznych można wyszukiwać lepszych. Inaczej po co wystawiać takie rzeczy, „po pierwsze nie mając armat”?
No, ale sądząc po entuzjazmie niektórych na sali można by powiedzieć, że jest po co. Zdumiewał mnie ten entuzjazm – dla mnie w sumie było to przeżycie przykre. Jak tak się zastanowiłam, doszłam do wniosku, że po prostu warszawscy operomani są już tak stęsknieni i spragnieni belcanta, że podoba im się nawet to, co się podobać osobie słyszącej nie powinno. Podobnie w kwestii reżyserii, której jak dla mnie praktycznie nie było, choć zdarzyło się parę idiotycznych momentów: na samym początku, w pierwszych taktach uwertury, musiałam stłumić atak śmiechu, ponieważ na scenie kat właśnie ścinał biednego manekina, aż łeb potoczył się po ziemi. Kiedy tenże kat w ostatniej scenie co minutę popijał z piersiówki, opierając się o ścianę (obok siekiery) i czekając, aż Stuarda łaskawie skończy śpiewać, także zdusiłam chichot. A już totalnym przegięciem było to, co wykonała Elżbieta w pierwszej scenie: gdy skończyła mowę do narodu, a tłum wyszedł, zdjęła rudą perukę pozostając w tzw. łysce. Dlaczego? Nie wiem. Historia (od której zresztą ta opera jest dość daleko) mówi, że to Maria nosiła perukę i ta peruka jej spadła z uciętej głowy…
W każdym razie zdumiało mnie, że mój kolega dawny kierownik stwierdził, że inscenizacja mu się podobała. Dodał, że był ostatnio na Marii Stuart Schillera w Teatrze Wybrzeże i tu było więcej teatru niż tam. Ale myślę, że to mówi raczej o kondycji gdańskiej sceny.
PS. Była to pierwsza premiera poprowadzona przez nowego szefa muzycznego TWON – ukraińskiego dyrygenta Andriya Yurkevycha. Idealnie może nie było, ale dało się zauważyć, że dyrygent słucha śpiewaków (nawiasem mówiąc, jak zwykle znakomity był chór). Mam nadzieję, że będzie się zajmował naszą orkiestrą częściej niż Carlo Montanaro i że obu stronom wyjdzie to na dobre. A przemawiając po spektaklu rozpoczął opowieścią, jak to wprosił się kilkanaście lat temu do Polski na staż, a maestro, do którego się zgłosił, to był zmarły właśnie Antoni Wicherek. I chciałby zadedykować ten wieczór jego pamięci.
Komentarze
Lejczester czyta sie Lester.
Sorry za namolnosc.
Pobutka.
Pełna zgoda jeśli chodzi o ocenę polskich wykonawców, rzeczywiście klasa. Szczególnie Anna Bernacka pomimo niewielkiej roli dała się „zauważyć”. Miły gest ze strony Yurkevycha – Antoni Wicherek był niewątpliwie „postacią” polskiego życia operowego. Negatywna ocena pozostałych elementów spektaklu wydaje mi się ździebko przesadzona, ale de gustibus… Pamiętam podobną sytuację ale w odwrotną stronę po Pani entuzjastycznej ocenie próby generalnej Ariadny na Naxos Straussa w FN, ja z kolei miałem ochotę wyjść z koncertu, odtwórca partii Bachusa Andreas Schager to był dopiero „jeleń na rykowisku”. Wtedy też najjaśniejszym punktem była Ariadna w wykonaniu Anny Simińskiej i kilku polskich wykonawców, w tym Anna Bernacka. Myślę że wśród „krajowych” wokalistek znalazły by się godne zastępczynie obu „królowych”, co nie zmienia faktu że określenie wczorajszej premiery epitetem „pod pewnymi względami żenująca ” było chyba przesadzone.
Temu Lejczesterowi tak do Lestera jak podrobce Araratu do Hennesy
Oczywiście chodziło o partię Zerbinetty. Jeśli było by to możliwe to bardzo proszę Panią Kierowniczkę o korektę.
Na odtwórczynię partii Ariadny w owej prezentacji należało by także spuścić miłosiernie zasłonę milczenia.
To jednak miałem nosa, żeby nie przyjeżdżać do naszej stolicy na to przedstawienie 🙁
Joyce DiDonato słyszałem w tej roli dwukrotnie – rzeczywiście jest w niej świetna, ale nawet z nią ta produkcja jest niestrawna.
Drogi Kocie, w tym utworze to się niestety czyta dokładnie tak, jak napisała Szefowa : Lejczester. Bo to nie jest Maria Stuart, tylko Stuarda, jak Anna nie jest Boleyn, tylko Bolena itd. Patrz : Marilyn Monroeova i Brigitte Bardotova.
…i Maria Callasova…Pamiętam z dzieciństwa płyty kupowane przez rodziców w czeskim sklepie…:)
Dzień dobry 🙂
Ja już się przecież kiedyś naśmiewałam z tego „Lejczestera” 🙂 http://szwarcman.blog.polityka.pl/2011/01/30/stuarda-w-poznaniu-scieta/
A we wpisie powyżej napisałam go nawet w cudzysłowie.
Kocisko pisze o godzinie, której nie ma (wiem, wiem, w Ameryce jest inaczej), to nie ma obowiązku pamiętać, co tu się kiedyś o tym pisało. Zresztą nikt nie ma 😉
W drugiej obsadzie rolę Elżbiety ma wykonywać Bernadetta Grabias z Łodzi. Pamiętam ją z kilku fajnych ról, ale dawno jej nie słyszałam.
Co zaś do śp. Antoniego Wicherka, to jednak była postać nie w cudzysłowie. Jedyny sensowny polski interpretator Wagnera (z wybitną śpiewaczką wagnerowską w domu trudno byłoby inaczej…), znakomity interpretator polskiej opery (Moniuszko, Penderecki – pamiętny łódzki Król Ubu), propagujący ją również za granicą. Jego kadencja w Łodzi była chyba najlepszym okresem w dziejach tej opery.
Miał już swoje lata (86), ale trzymał się znakomicie, całkiem niedawno ich oboje z Małżonką widziałam w TWON. Skosiło go zapalenie oskrzeli, potem płuc chyba.
Warto zauważyć, że w artykułe wikipedii poświęconym Teatrowi Wielkiemu nazwisko Antoniego Wicherka się nie pojawia. No ale powiedzmy, na pociechę, że nie pojawiają się tam również nazwiska : Bohdana Wodiczki, Witolda Rowickiego, Jana Krenza, Roberta Satanowskiego, ani Jacka Kaspszyka.
Ależ cudzysłów miał raczej podkreślić wielkość osobowości jaką niewątpliwie był maestro Wicherek.
ktoś ma coś przeciwko Araratowi ? 🙂
No dobrze. Cudzysłów raczej oznacza podawanie czegoś w wątpliwość, ale skoro były intencje pozytywne, to OK.
Polska Wiki w dziedzinie muzyki (nie umiem ocenić innych) jest do bani.
Ale, lesiu2, vrotka pisała o podróbce Araratu. 🙂
źdźbło wygrało z gwóźdź i chrząszcz !!!
w jednej z ubiegłodniowych edycji Metro przeczytałem artykulik pt: Niewiasta lajkuje ścichapęka …
Naszego ?
A nie było napisane, że autopromocja
No właśnie, ścichapęk (nie nasz, tylko jako słowo) byłby dla mnie dobrym kandydatem na pierwsze miejsce w konkursie Dwójki na najbardziej polskie słowo (lesio2 nie napisał tego, więc dodaję). Ale źdźbło, które wygrało, też niezgorsze.
Kto nie był – nic nie stracił. Kto był – stracił 3 godziny, za to zyskał wiedzę o premierowej publiczności, która entuzjastycznie oklaskała gości, a zdawkowo znacznie lepszych polskich wykonawców partii drugoplanowych (mnie szczególnie podobał się Talbot Wojciecha Śmiłka).
Określenie „żenująca” pasuje i do moich wrażeń. Sprowadzono z zagranicy nijaką inscenizację i podrzędnych wykonawców, a korzyść z tego tylko jedna – urosła łódzko-poznańska Maria Stuarda, o kilka klas lepsza realizacja, w której można było podziwiać znakomitą Marię Joanny Woś.
Nie ma belcanto szczęścia w Warszawie. Kosztowna a niewiele warta Łucja z 2008, marna Lucrezia Borgia z 2009 (przypomniała mi o niej wczorajsza łyska Elżbiety). W Łucji był jednak świetny Piotr Beczała (premiera), a po kilku latach można było usłyszeć Aleksandrę Kurzak w partii tytułowej. Może kiedy się już prowincjonalnie nacieszymy zagranicznymi śpiewakami w Stuardzie – będzie można zobaczyć w partiach wiodących kogoś lepszego. Na razie wrażenie fatalne: spektakl o niczym, belcanto ani bel ani canto (niedośpiewane frazy Elżbiety), królowe gną się w pasie żeby wyrazić gwałtowne emocje (i żadnych więcej środków ekspresji). Całość nudna, a braki wokalne w tej muzyce są dla niej zabójcze – wyszła jakaś ramota o dwóch paniach, które sobie wydzierają wydzierającego się tenora.
Otóż to, octavianie. Ta muzyka z brakami wokalnymi przestaje być w ogóle interesująca. Zwłaszcza że w gruncie rzeczy tam są – uwaga tylko dla muzycznie wykształconych 😉 – dwie funkcje na krzyż…
Wczoraj spotkałam też babilasów (zapewne wrażenia mieli podobne, zwłaszcza że pamiętają poznańską Stuardę) i… Gostka z coraz bardziej piękniejącą latoroślą, którzy byli na belcantowej operze po raz pierwszy. Gostkówna stwierdziła, że momentami było nudno, ale momentami ostro. To już coś 😉
Z tego co wiemy, Elżbieta była uzależniona od kosmetyków i peruk, ale nie znając opery Donizettiego, na samym początku pierwszego aktu zdjęcie przez Elżbietę peruki tak mnie skonfudowało, ze przez moment myślałam, że na scenie jest Maria, bo w pamięci miałam scenę egzekucji królowej i to co o niej wiele razy czytałam. Kat również mnie ubawił. Zapewne pił tak dużo ponieważ wiedział, ze nie trafi za pierwszym razem w szyję królowej. 😀
Choć krytykowana w kuluarach, mi scenografia się podobała. Szczególnie gra cieni i projekcje zdjęć, których mogło być jeszcze więcej. Co do wykonania, nie będę się wypowiadać, bo to jest mój pierwszy komentarz. Pozdrawiam wiec wszystkich 😀
A, przypomniałam sobie – królowe nie tylko gną się w pasie! Maria, żeby zaśpiewać arię, wchodzi na krzesło! Cóż za wyraz ekspresji.
Funkcje dwie, za to Rossiniego „jak żywego” – mnóstwo 😛 Wyłażą takie rzeczy, kiedy nie zasłania ich piękny śpiew, dla którego to pisano.
I jeszcze coś o inscenizacji: nieznośnie długa zmiana dekoracji w pierwszym akcie niszczy kontrast Elżbieta-Maria i rozprasza publiczność. Za to w pierwszej scenie drugiego – nie wiedzieć czemu – Elżbieta jest nadal w scenerii więziennej. Można to było wygrać (Elżbieta jako więźniarka swojej królewskiej funkcji, swoich decyzji, swojej miłości) – ale nie wygrano. Wyglądało to na nieudolność i brak techniki. W teatrze, w którym w 15 sekund można zmienić dekorację wielkości miasta powiatowego.
No tak, przesadziłem, jeszcze trochę machają rękami, a Elżbieta niezbyt zręcznie (jak Królowej-Dziewicy przystoi) rozbiera partnera do nieświeżego T-shirtu. Mój towarzysz podejrzewa, że to gięcie się w pasie jest objawem bólu przydatków. To by pasowało do hormonalnego tła tej historyjki.
Ha, miałam się nie odzywać, bo będę o tym pisać, ale wywołałaś mnie do tablicy 🙂 Tak, potwierdzam, byłam w zeszłym roku na „Carmen” w reżyserii tego duetu, w Welsh National Opera. I potwierdzam, przedstawienie logiczne, konsekwentne, dopracowane w szczegółach, w zgodzie z partyturą, chwilami oglądało się jak film akcji. Ale to spektakl sprzed 18 lat, kiedy panom się jeszcze chciało, wznowiony przez WNO chyba już po raz piąty, co też o czymś świadczy. Poza tym diabli wiedzą, na ile tę koncepcję dopieścili późniejsi „wznawiacze” (na Wyspach mają duże wymagania), ile w tym zasługi śpiewaków, którzy popisali się znakomitym warsztatem aktorskim, a ile samej „Carmen”, którą zdecydowanie łatwiej wyreżyserować niż „Marię Stuart” (pod warunkiem przestrzegania pewnych reguł, bo kiedy się ich nie przestrzega, to wychodzi taki gniot, jak „Carmen” w Poznaniu).
Potwierdzam też, że wczorajsze ochy i achy były w dużej mierze podkręcone przez sporą grupkę siedzących koło mnie Francuzów. Czyżby reżyserzy postanowili się zabezpieczyć po przykrych doświadczeniach z ROH?
No i na deser – wczorajsza Elżbieta w czymś, co wykopałam na YT tuż przed wyjściem z domu. Kiedy rozległy się pierwsze porykiwania Olgi, mąż przybiegł z drugiego końca mieszkania, wołając z nabożną trwogą: CO TO JEST?! Szłam do TW-ON na miękkich nogach. To jest znacznie zabawniejsze niż jej wczorajsze zmagania z Donizettim:
https://www.youtube.com/watch?v=YCH7iATUad4
Okrutnicy! Przestraszyliście mnie wszyscy społem tak, że siedzę teraz i hamletyzuję” iść albo nie iść? Oszczędzić uszy czy mieć bolesne poczucie zmarnowanej kasy (zwrotu biletów raczej nie przyjmą…).
„Lucia” w TWON była idiotyczna, ale spektakl z Kurzak i Rucińskim wspominam bardzo dobrze.
Takablada – witam i pozdrawiam wzajemnie. Zdjątka krajobrazów były rzeczywiście śliczne, aż zaczęłam się zastanawiać, czy Maria przypadkiem nie przygotowuje na jakąś konferencję turystyczno-krajoznawczą prezentacji w power poincie. 😛
A zdejmowanie peruk w operach było manierą jakieś dziesięć lat temu, chyba odkąd Edita Gruberova w Monachium wykonała ten gest (4:00):
https://www.youtube.com/watch?v=0yJqQeBPp6w&feature=related
Do Warszawy ten motyw przybył w 2009 r., kiedy to Michał Znaniecki kazał ten gest wykonać Joannie Woś w Lucrezii Borgii.
Obydwie uwagi Pani Kierowniczki z 11.40 jak najsłuszniejsze. Dla mnie „postać” to też raczej posiedzieć niż postać – jak mawiał Stefan Kisielewski; i tak właśnie odebrałem tego Lejczestera w cudzysłowie – jako puszczenie oka: ach, ci Włosi…
A we wspomnianym tu konkursie na arcypolskie słowa nawet zgłosiłem dwa: ścichapęka (jakżeby inaczej, jakiż się przy tym czułem uprawniony…) oraz bardziej może kolokwialnego pasibrzucha, ale moje typy musiały uznać wyższość solidarności(!). Przyznam, że już łatwiej przełknąłbym gorycz porażki ze źdźbłem…
Przecież solidarność nie jest z gruntu polskim słowem (w przeciwieństwie do ścichapęka i pasibrzucha, o źdźble nie mówiąc), a podobno o takie chodziło 😯
Olga w wykonaniu wczorajszej Elżbiety… auuuć! To boli! 👿
Z drugiej strony może być zawsze jeszcze gorzej…Pamiętam przed laty „Marię Stuardę” w Berlinie (jeszcze przy Unter den Linden u Barenboima) gdzie przez cały spektakl tytułowa heroina poruszała się na wózku inwalidzkim.
Gruberovej żadne manipulacje perukami nie zaszkodzą https://www.youtube.com/watch?v=7VhBlJBLekk . A po wczorajszym na odtrutkę wokalną – z Agnes Baltsą w Marii Stuart https://www.youtube.com/watch?v=vnTJ7nfbc8c !
Rozumiem, że w tym przypadku było to coś więcej niż skutek złamania nogi na próbie.
No to zwracam honor w kwestii Lejczestra,
Sam mam tu maly problem. Jedna z pan doktorek opiekujacych sie mama mojej Starej tu, na Flordzie gdzie obecnie od paru miesiecy przebywam, nazywa sie jak pewien moj znajomy Kot – Cheshire. Ale gdy odruchowo mowie do niej „dr Czeszir”, ona mnie poprawia na „Czeszajer”. Wiec caly czas lapie sie na tym, ze zwracam sie do nie per „doktor Cze… eee… CezszaJER”.
No trudno.
Jeżeli już szukamy wzorów w tej roli to Caballe, Gencer, Sills, ale raczej nie Grubi.
Kocie, na temat różnic w wymowie to jeszcze bracia Gershwinowie pisali 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=Eg-zT3DZN40
Jeden Grubi lubi a drugi nie lubi… ja ją lubię bardzo. Słucham teraz Caballe z Verett, nie zawsze czysto, ale siła niesamowita. Wczoraj było słychać, że technika belkantowa poległa.
Dzień dobry. Panią Bernadettę Grabias miałam okazję zobaczyć i usłyszeć w roli Elżbiety nie dalej jak w grudniu w Łodzi i była bardzo dobra.
Jeden Grubi lubi, a drugi nie lubi…
To ja będę ten drugi (w tym wypadku także za Robertem2). Po Montsy nie mam najmniejszej chęci na słuchanie tej przereklamowanej Słowaczki.
@octavian,
ja też ją lubię tylko nie w tym repertuarze.
Im więcej czytam tutejsze wpisy, tym mniej wiem czy pójść na tę warszawską Marię Stuart (Stuardę) 🙁
O, nieoczekiwany awans o jedno miejsce…
Ariadno, mnie tam recenzja PK i posty przekonały, że jednak tym razem nie warto.
Dzień dobry! Przypadkiem się tak złożyło, że na premierze „Marii Stuardy” pojawiliśmy się prosto z tropików, więc odzywam się z niejakim opóźnieniem, bo jeszcze trzeba było wrócić do Poznania i się odgruzować.
Rację ma Pani Kierowniczka, że spektakl jest nieudany inscenizacyjnie – żebyż jeszcze było konsekwentnie śmiesznie, ale przeważnie jest bezsensownie: Cecil chodzący cały czas z toporem, kat z piersiówką, Elżbieta z „łyską”, rozbieranie Leicestera do podkoszulka, jakieś przykurcze Elżbiety i ataki trzęsionki Marii. Poza tym inwencji kostiumowej starczyło na jedną suknię Elżbiety i jedną suknię Marii: chórzyści chodzą w czymś, co wygląda na (prywatne?) współczesne stroje. W drugim akcie cela Marii wygląda jak rozświetlone świetlówkami wnętrze sklepu mięsnego z okresu schyłkowego komunizmu, a gromadzący się przed nią chór robi wrażenie formującej się kolejki.
Nie bardzo mogę natomiast zgodzić się z tempami zaproponowanymi przez dyrygenta (o wiele za wolno), a już całkiem nie podzielam entuzjazmu wobec warszawskiego chóru (ale akustyka TW-ON jest taka, że w różnych miejscach widowni się różne rzeczy słyszy, albo i nie słyszy).
No właśnie – elementem nazwy warszawskiego teatru jest określenie: Opera Narodowa. Zawsze po premierach takich jak piątkowa zastanawiam się, o który naród tu chodzi. Nie byłbym aż tak krytyczny jak Pani Kierowniczka wobec trójki pierwszych solistów z afisza piątkowego spektaklu, ale czy nie znalazłby się w Polsce ktoś, kto zasługiwałby na tę szansę? A jeśli już mamy importować śpiewaków, nie lepiej byłoby sprowadzić do Warszawy triumfujących na światowych scenach Polaków?
Pani Kierowniczko trzeba bardziej popracować nad uświadomieniem publiczności w TWON bo dzisiaj znowu były owacje na Stuardzie. Nie daj Boże jakaś klaka?
Nie, to tylko potwierdza to, co pisałam: że ludzie są już tak wyposzczeni i spragnieni belcanta, że wszystko ich zadowoli.
A obsada była dziś ta sama?
Podziwiam w ogóle, bo po raz drugi bym tego spektaklu nie zniosła 👿
Już sama sobie odpowiedziałam – obsada ta sama, także w trzech pozostałych spektaklach, a potem rzecz schodzi z afisza. Nie wiem, po co w ogóle podawano jakąś drugą obsadę.
Aria na krzesle? Maria wygladala przez okienko w celi wieziennej – spiewala o niebie…
Czy tylko mnie sie wydaje, ze kiedys tyle osob nie kaslalo w czasie przedstawien?
@ Lejczester vs. Lester – tyle wersji ile nagrań. Sam miałem z tym problem, gdy robiłem audycję o tryptyku z Sills dla Radia Kraków jakieś 23 lata temu.
@ zdejmowanie peruki przez Grubi już się pojawiło w 2000 roku w wiedeńskiej operze (reż. Silviu Purcarete). Monachium to kilka lat później.
@ piątkowa premiera… żałuję, że zrobiłem wszystko, by tam być (łącznie z przebookowaniem biletu z Paryża). Ktoś, kto podpisał kontrakt z panią Ktevan Kemoklidze powinien zostać zmuszony do znalezienia nowego zawodu…
re Gucio „Pani Kierowniczko trzeba bardziej popracować nad uświadomieniem publiczności w TWON bo dzisiaj znowu były owacje na Stuardzie. Nie daj Boże jakaś klaka?”
A moze, czesc publicznosci, moze nawet ta wieksza, nie ma tak wyostrzonego sluchu, zeby slyszec, ze tu nie dociagnela do gornego C, tam portamento wykonal/a jak paznokciem po szkle itp. Czy nie mozna po prostu zalozyc, ze sporej czesci publicznosci to sie po prostu autentycznie podoba. Dzisiaj (niedziela) rozmawialem z Gostkowna ktora dopiero zaczyna kariere melomanki chodzacej na koncerty – nie wiem, ktory to byl jej raz w operze – piaty? ale jej sie podobalo. Ja tez – czego nie kryje – roznych kiksow nie slysze, chodze na koncerty i najczesciej mi sie podoba. 😯 a moze 😀
Jestem innego zdania niż przedmówca… Nie byłem w TWON, nie słyszałem, ani nie widziałem, ale znam wiele podobnych wydarzeń, widuję i słyszę podobne zachowania widowni, nieadekwatne do prawdziwego poziomu wykonania czy wystawienia utworów i… uważam je za bardzo smutny dowód braku elementarnego krytycyzmu. Myślę, że znaczna część publiczności rzeczywiście nie słyszy fałszów, nie ma słuchu muzycznego, przygotowania – wynikającego z podstawowej ciekawości, elementarnej wiedzy o utworze, nie mówiąc o znajomości muzyki, by mieć podstawę do porównań. Sprawa dotyczy również strony inscenizacyjnej, czyli teatralnej. Ostatnio widziałem przedstawienie – można powiedzieć benefis pewnej zasłużonej i wybitnej aktorki. Przedstawienie beznadziejne, reżysera (prawdziwego) przy tym nie było, każdy gra co umie, inscenizacja wygląda na tanio skleconą z tego co było pod ręką, gwiazda wieczoru gra samą siebie, a właściwie cień siebie sprzed lat, nie zadając sobie nawet trudu zbudowania postaci, przemyślenia kim jest w tej sztuce i pomijając kilka min i „oczek” puszczonych do widowni, jest „żadna”. Widownia jednak przyszła ją zobaczyć, i niezależnie od tego co zrobi, wie, że ona jest świetna! Klaszcze więc zapamiętale i wychodzi uradowana bo widziała tę sławną X.
Myślę, że wiele osób, które przekraczają próg ON „wie”, że będzie wydarzenie! Ma zakodowane, że tu, gdzie jest „najlepsza opera w kraju” musi być świetnie (bo Treliński, MET itp) Proszę zwrócić uwagę jak skonstruowane są spoty reklamujące wydarzenia kulturalne, w których przeważają słowa: „wyjątkowa okazja, niepowtarzalne wydarzenie, wyselekcjonowani artyści, słynni interpretatorzy, mistrzowie tego-a-tego” jeśli doda się do tego: „najlepszy”, „unikalna możliwość”, „zjawisko”, „święto muzyki” itp Po takim „zaproszeniu” większa część widowni sama podnosi się na duchu, że jest świetnie, pysznie, wspaniale…i tak się zachowuje. Może nie wszystko było „wspaniałe” – pomyśli widz, ale jak tu coś powiedzieć, kiedy wszyscy mówili już wcześniej, że „tutaj wszystko jest znakomite” 🙂
Reklama wydarzeń kulturalnych jest potrzebna, ale często stępia zdrowy krytycyzm.
Byłam na niedzielnej „Marii Stuart” i stwierdzam, że nie tylko nowowiejskiej wydaje się, iż kiedyś tyle osób nie kasłało w trakcie przedstawienia. Wczoraj zaobserwowałam też nowy zwyczaj – przychodzenie do Teatru Wielkiego z małymi dziećmi poniżej 6 lat, a nawet z niemowlętami. Siedziałam w amfiteatrze po lewej stronie i chwilami lepiej niż solistów słyszałam kaszlących widzów oraz marudzące dzieci.
Mnie cela Marii w drugim akcie skojarzyła się z pawilonem typu Lipsk.
@krakus Chyba wykrzyczę „kocham Cię” 😉 Jak może być dzisiaj inaczej z widownią operową, kiedy przez lata dyżurny pan od opery w TVP wciskał widzom kit „najwspanialszej, najlepszej, niepowtarzalnej, wyjątkowej i absolutnie genialnej”, a na ekranie często pojawiały się tak zwane wypłosze. Jak może być inaczej jeśli dyrektorzy teatrów operowych nie jeżdżą by zobaczyć co się dzieje u kolegi w innym mieście (juz nie mówię o innym państwie, bo delegację musi podpisać wtedy tzw. organ załozycielski). Dyrektorzy filharmonii jeżdżą, ale tylko zadyrygować własnymi koncertami u innych kumpli. Czasem sobie myślę, ze dla nich internet jest przekleństwem, bo nie da się bazować tylko na YT i kilku portalach. Taka jest też dzisiaj publiczność, która konsumuje tę sztukę z doskoku.
No, Panie Pawle, trochę to nie tak. Widziałam na premierze dyrektorów (obu) z Krakowa i przedstawicielkę Gdańska, i muszę stwierdzić zresztą, że ostatnio często widuję dyrektorów polskich oper odwiedzających wzajemnie swoje teatry (nagminne np. na wrocławskich premierach). Tylko warszawscy dyrektorzy tego nie robią, bo i tak uważają, że są najlepsi i po co im to.
Pani Doroto, ale co jest nie tak? Do Wrocławia dyrektorzy przyjeżdżają tylko na repertuar, który lubią, albo gdy w obsadzie są magiczne nazwiska z kolorowej prasy. Spotykamy się obydwoje we Wrocławiu za każdym razem więc może czas na okulary (ja noszę od 1,5 roku). Pamięta Pani tzw. „trudniejsze” spektakle Straussa, Wagnera, nie wspominając już o polskiej współszczesze robione u Ewy Michnik? Ja pamiętam… 😉 A w Poznaniu ktoś bywa? A w Gdańsku? (To pytanie do Danki Grochowskiej, którą na szczęście spotykam w Warszawie). A co dzieje się w Szczecinie, Białymstoku, Łodzi, Bytomiu czy Krakowie? Nikt nie ma obowiązku bywać na wszystkim, ale czasem warto zobaczyć co za miedzą piszczy, bo podróże kształcą… Wątków zagranicznych nawet nie próbuję podjąć, bo szkoda klikania w klawiaturę.
W Poznaniu bywają. W Łodzi też się zdarza.
W Gdańsku sama dawno nie byłam… W Szczecinie chyba nie dzieje się nic, do Białegostoku i Bytomia i ja nie jeżdżę.
Bardzo ważną rzecz napisał tu szwarzerpeter – przedstawienie i koncert są dla widowni, widowni lokalnej i oby jak najliczniejszej. Ludzie przychodzą obejrzeć i posłuchać, poczuć się w żywym teatrze. Przedstawienia są lepsze i gorsze jednak szczera uciecha z oglądania przedstawienia na żywo jest najważniejsza. Ja byłam na premierze i jestem z tego zadowolona. Można oczywiście dzielić włos na czworo, rozważać niuanse każdej arii, głosu i detalu inscenizacji, jednak ktoś, kto nie zjadł zębów na analizie dziesiątek nagrań różnych spiewaków i poszukiwaniu wykonania idealnego jest raczej po przedstawieniu zadowolony. Poza tym doceńmy, że w TWON było w ogóle przedstawienie operowe, takie normalne, zagrane i zaśpiewane ot przeciętnie. TWON ma i tak dużo minusów, największy to brak przedstawień. Smutne są konkluzje wielu wypowiedzi, łącznie z Pani Kierowniczki, że skoro nie było idealnie to nie warto sie fatygować, uszy bolą i tragedia. To na co warto pójść do opery w Warszawie? Ja byłam na wszystkich przedstawieniach Trelińskiego, na tych fatalnych też (Turandot, Holender) i naprawdę nie żałuję. Czy skoro nie śpiewa tzw. pierwszy garnitur światowy to już jest dno? Chcemy żywej opery w Warszawie to dajmy jej żyć, zachęcajmy ludzi do kupienia biletu na przedstawienie. Przeczytałam powyżej, że kilka osób bo tej dyskusji zrezygnowało z pójścia na Marię, a szkoda. Stwierdzenie, że całe przedstawienie jest do niczego bo śpiewak miał jakiś problem na moje oko świadczy o tym, że nie lubi się tak po prostu muzyki. Ja za każdym razem z rozkoszą oglądam i słucham Wagnera na żywo, chociaż w żadnym z obejrzanych przeze mnie na żywo wystawień nie dyrygował Barenboim i nie śpiewała Birgit Nilsen. Chcę mieć ideał, to kolekcjonuję nagrania. Pójście do opery lub filharmonii to jest święto muzyki, cieszmy się tym tu i teraz, a nie rozważajmy, że w 20 takcie tempo było spóźnione o jedną setną sekundy i skoro tak, to zbieramy zabawki i idziemy do domu.
Hannabo, i o takiej właśnie postawie we wpisie wspominałam: „doceńmy, że w TWON było w ogóle przedstawienie operowe, takie normalne, zagrane i zaśpiewane ot przeciętnie”. No, proszę wybaczyć, ale z gruntu się z tym nie zgadzam. To jest Opera Narodowa, największa tego typu placówka w kraju, finansowana z budżetu centralnego wcale niemałymi pieniędzmi z naszych podatków. Za to wszystko należy żądać poziomu, a nie doceniać, że rzucono nam ochłap marnej jakości.
Proszę mi wierzyć, ja nie spędzam dni i nocy na porównywanie nagrań spektakli. Dla mnie słuchanie tego spektaklu było źródłem wręcz fizycznego cierpienia (ból uszu) i bezgranicznej nudy inscenizacyjnej, okraszonej paroma idiotyzmami. To nie jest to, że nie było idealnie, bo jakaś nutka była w jakimś takcie. Było z wyjątkiem paru głosów (zwłaszcza tych polskich) po prostu źle.
A wniosek z tego dla mnie taki, że nadal niespecjalnie jest po co chodzić do tej opery.
A zatem – ze specjalną dedykacją dla Hannabo tudzież innych zwolenników niedzielenia włosa na czworo i niezjadania zębów:
https://www.youtube.com/watch?v=qfay-tRTXTk
(podsłuchane w swoim czasie na zaprzyjaźnionym blogu).
Czasem warto sprowadzić rzecz do absurdu – może miłośników trzecich itd. garniturów obsadowych skłoni to do przemyślenia swego stanowiska…
Najpierw @ścichapęk – klip dowcipny, można też dla rozrywki wrzucić tu nagranie pani Florence Foster Jenkins, też będzie zabawnie. Nie dyskutujemy tu o śpiewakach śpiewomaniakach (to taki odpowiednik grafomana) tylko o przeciętnym przedstawieniu w przeciętnym europejskim teatrze operowym. Teraz @Pani Kierowniczka – w Europie jest dużo teatrów operowych, nie wszystkie to La Scala, nie wszędzie śpiewa i gra pierwszy garnitur. Ośmielę się nawet podejrzewać, że w większości nie. Widziałam idiotyczne wystawienia w Deutsche Oper, słyszałam w Barcelonie „Napój miłosny” z Villazonem w naprawdę fatalnej formie, widziałam „Moc przeznaczenia” w Kolonii graną w prowizorycznym namiocie koło dworca kolejowego (na balkonie słychać pociągi) – i co? Nie żałuję obejrzenia żadnego z tych przedstawień. Nie twierdzę, że warszawska Maria była świetna, w ogóle nie podejmuję się pisać fachowej krytyki muzycznej bo nie jestem od tego specjalistką. Mogę powiedzieć tylko, że jestem specjalistką od chodzenia do opery i chcę móc oglądać opery w Warszawie. Pomyślmy też o takim widzu jak wspominana tu kilkakrotnie gostkówna, który być może pierwszy bądź drugi raz w życiu jest w operze i mu się podoba, a tu nagle dowiaduje się, że to co mu się podobało jest nic nie warte. Wyciągnie z tego wniosek, że na byle co nie warto chodzić i więcej nie pójdzie albo co gorsza utwierdzi się w przekonaniu, że skoro „wielkie kulturalne państwo” pisze, że to dno to w takim razie opera to nie dla niego bo on taki prostaczek i jemu się podobało i też więcej nie pójdzie. Krytyk muzyczny, filmowy, literacki ma misję – przez krytykę edukować, wyjasnić, co było dobrze, a co źle i dlaczego. Nie wystarczy napisać, że było źle i już. Lepiej będzie gdy ktoś obejrzy nawet złe wystawienie opery, zainteresuje go to i pójdzie na następne. Może zostanie w końcu specjalistą od chodzenia do opery. Oby takich jak najwięcej.
No to pogodzę ogień z wodą 😉 i powiem, że mnie jako krytykowi, czyli osobie, dla której muzyka stanowi jedną z najważniejszych treści życia, zależy na tym, żeby – zwłaszcza początkującym melomanom – nie wciskać byle czego. Żeby otrzymali produkt w jak najlepszym gatunku. I z tego właśnie naszą operę rozliczam – nie tylko z tego, czy przedstawienia są, czy nie.
Chcę, żeby spektakle były na takim poziomie, żebyśmy wszyscy byli zadowoleni. A to jest przecież możliwe, i kto wie, czy nie za mniejsze pieniądze niż te wydane przez TWON na ten spektakl.
A z tego, co słyszałam na premierze, zadowolona być nie mogę. Sprawiało mi to po prostu przykrość.
Pani Kierowniczko, też wolę przedstawienia w lepszym gatunku niż w gorszym, a już najbardziej te w najlepszym :). Niestety, a może na szczęście, nie da się mieć codziennie i zawsze najwyższej jakości – spowszednieje i straci swój urok.
E, spowszednieć może spowszednieje, ale jeśli będzie naprawdę dobre, to nie straci uroku 🙂
Przyznam, że i mnie od tego przybytku głowa by nie rozbolała, a pod urokiem przedstawień w najlepszym gatunku pozostawałbym nieustająco. Wiem, że stan to trudno osiągalny, nie tylko u nas – no stremitsa nado; zresztą byle jakie spektakle, no właśnie, też przecież swoje kosztują…
Zgadzam się z Panią Dorota. Obecny stan rzeczy w TW-ON jest niezadowalający. Niedawno ukazał się repertuar Teatro Real na nowy sezon. Jest to opera o mniejszych tradycjach niż nasza, w kraju dotkniętym kryzysem. Ale stoi o klase wyżej jeśli chodzi o dobór śpiewaków i repertuaru. Uważam, ze ogromna cześć budżetu jest u nas marnowana na utrzymanie budynku i dziwne koprodukcje,. Ponadto myślę, ze dyrektor artystyczny jest zajęty swoja kariera i nie ma serca do planowania codziennego repertuaru, który z roku na rok jest coraz bardziej przypadkowy i podyktowany potrzeba chwili. W przyszłym roku ma być Tristan. Ciekawe, który w miarę znany śpiewak znajdzie miejsce w swoim kalendarzu n a występ w Tristanie na trochę ponad rok przed premiera. W tym roku ma być Powder of her face – tak jakby publiczność warszawska poznała wszystkie utwory operowe i do szczęścia brakowało jej opery kameralnej Adesa…
@ Wojtek86 – co do ogólnej oceny TWON to zgadzam się w zupełności. Dziwne koprodukcje i dyrektor artystyczny, który własny teatr ma głęboko……. O dyrektorze generalnym to nawet szkoda pisać. Repertuar jest przypadkowy, o poziom muzyczny nie dba nikt. Co do opery Adesa – może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby jej przedstawienie było wplecione w bogaty repertuar pozostałych, znanych oper. Dzieło to jednak jest bardzo ciekawe muzycznie i na pewno warte obejrzenia na żywo (ale jak zwykle – żadnych biletów już nie ma, pewnie pojawią się na nowo tuż przed spektaklem). Adesa polecam zresztą bardzo gorąco, jest na DVD jego opera „Burza” z Met z Simonem Keenlyside jako Prosperem – cudo. Co do Tristana na przyszły sezon – przypadkiem wiem z pierwszej ręki kto ma śpiewać Tristana, chyba nie mogę jednak tego zdradzić. Powiem tylko, że jest to gorzej niż źle – ciekawi niech poszperają w Wagnerze wystawianym ostatnio w Met w NY, jak na niego trafią to od razu się zorientują. Facet chyba zresztą sam sobie zdaje sprawę, że robi dobrą minę do złej gry, bo bardzo trudno znaleźć go na YouTubie, nie ma się czym popisać, a jedzie tylko na jednym przedstawieniu z Met gdzie wystąpił jako ostatnia deska ratunku po nagłych rezygnacjach dwóch normalnych śpiewaków.
Do opisu pasuję mi Jay Hunter Morris
Pod tym wpisem, bo o operze: po kumotersku 😉 polecam najnowszego Upiora:
http://atorod.pl/?p=344
@Wojtek86 – trafiony, o ile nic się nie zmieni
Zgadzam się z wieloma opiniami, m.in. z Hannabo i wojtek86. Uważam jednak, że spektakl zasługuje na recenzję minimalnie łagodniejszą. Ból uszu i podobne stwierdzenia są nieco krzywdzące -z intonacją śpiewaków gościnnych nie było źle, nie pomijają świetnej polskiej ekipy i strony muzycznej, a interpretację reżyserską każdy sam sobie wewnętrznie oceni.
@ prekursorka – witam. Moją rolą jako krytyka jest uczciwe przedstawienie mojego własnego zdania na temat danego spektaklu i koncertu. Pani może uważać inaczej, ma Pani oczywiście prawo do swojej opinii. Moim zdaniem te stwierdzenia nie były krzywdzące. Tak to właśnie odebrałam i, jak widać z wielu powyższych komentarzy, nie tylko ja.