Blechacz we fraku

Parę lat tu nie było Rafała Blechacza. Wrócił trochę odmieniony. Z chłopaczka w garniturze zmienił się w lwa salonowego w świetnie skrojonym fraku, nawet fryzurę trochę zmienił, przesuwając przedziałek i wydłużając nieco włosy. A czy zmienił się jako pianista, bo przecież jednak to nas najbardziej ciekawi?

Pod pewnymi względami się zmienił. Kiedy rozpoczął III Koncert fortepianowy Beethovena, energicznie i z rozmachem, silnym uderzeniem, sprawiał wrażenie, że jego gra zmężniała – choć jednocześnie nasuwały się (także w gestykulacji) skojarzenia z grą jego idola i częściowo mentora, Krystiana Zimermana. (Coś go jeszcze z nim łączy: naprawdę znakomite tryle.) Gdy jednak dochodziło do momentów lirycznych, wszystko jakby się spłaszczało, a emocji było brak, choć było odegrane bez zarzutu. Rzucało się to w uszy zwłaszcza w II części koncertu. W finale pianista powrócił do energicznej gry.

Tak, technicznie jest w porządku. Może tylko ta siła dźwięku momentami wydaje się przeszarżowana. Ale poza tym też czegoś brak. I znowu wyjdę na malkontentkę, która szuka dziury w całym. Ale po koncercie przekonałam się, że wiele osób podziela moje zdanie, choć byli też oczywiście odbiorcy szczęśliwi, że nasz pianista po licznych sukcesach powrócił do nas. Jednak mnie wciąż w tej grze coś niepokoi. Nie podobała mi się np. jego ostatnia płyta z Polonezami Chopina, w której właśnie jakieś szarżowanie daje się zauważyć. Tak też było w dzisiejszym drugim bisie – Mazurku C-dur op. 56 nr 2, którego pamiętna była jego „folkowa” interpretacja z konkursu sprzed 10 lat, ale ileż więcej miała wtedy wdzięku. Pierwszy zaś bis, wolną część z Patetycznej, cechował podobny fenomen co drugą część koncertu.

Wielbicieli przepraszam, że krytykuję ich świętość narodową (wzmocnioną jeszcze oficjalnie odznaczeniem – min. Jacek Michałowski, szef Kancelarii Prezydenta RP, wręczając je nadmienił, że czekało na pianistę trzy lata). Ale w tym miejscu dzielę się moim własnym odbiorem – takie moje zadanie.

W pierwszej części koncertu była jeszcze V Symfonia Beethovena – to, że ja już jej nie mogę słuchać, to jedna sprawa (i mój prywatny problem), ale to, że ze składem orkiestrowym pasującym raczej do Mahlera momentami przypominać będzie brzmieniem przesuwanie szafy (zwłaszcza w słynnym wiolonczelowo-kontrabasowym początku tria ze scherza), to chyba można było przewidzieć. Osobiście nie widzę już dziś dla takich wykonań tego utworu racji bytu. I też zdaję sobie sprawę, że wielu może mieć inne zdanie.