Zgubne skutki celebrytyzmu

20 lat temu skandalizująca, dziś już bardziej zbliżona do codzienności (choć też zdarzyła się zgorszona para ludzi dość młodych, którzy wyszli w połowie I aktu), debiutancka opera Powder her face Thomasa Adèsa pojawiła się na scenie Opery Narodowej. Na scenie znaleźliśmy się zresztą wszyscy.

Jest to opera kameralna, z kilkunastoosobowym zespołem instrumentalnym i zaledwie czwórką solistów. Mariusz Treliński postanowił więc zrobić również widownię na scenie, a Boris Kudlička zbudował wspólną przestrzeń bardzo zgrabnie i uniwersalnie, z korytarzem hotelowym po lewej stronie i z „dzielnicą czerwonych latarni” (a raczej niebieskosinych, jak to jest w prawdziwej takiej dzielnicy w Amsterdamie), gdzie na wystawach pokazują się mężczyźni (bohaterka parokrotnie wchodzi do tego obiektu) – po prawej. Wszystko piękne i efektowne, tyle że zespół instrumentalny jest umieszczony z prawej strony, więc kto ma miejsce z lewej, ten przegrany. Ale na oko to bardzo estetyczny spektakl, a już podziwu godna jest stylizacja studia telewizyjnego (w II akcie) na początek lat 70.

Bohaterką tej opery jest Margaret Campbell, księżna Argyll, słynna ze swojego nader bujnego życia erotycznego. Nimfomanka i celebrytka, która przywykła, że wszyscy robią dla niej, co tylko chce, ponieważ jest bogata, z czasem przegrywa życie: mąż się z nią rozwodzi (tu podręcznikowy przykład tzw. podwójnych standardów: rozwód jest orzeczony z jej winą, choć mąż również ją zdradzał), pieniądze stopniowo się rozchodzą, uroda przemija, świat się zmienia. Seks jest dla tej nieszczęsnej kobiety produktem zastępczym, mającym zaspokoić nienasyconą potrzebę bliskości. Ale jej zaspokoić przecież nie może.

Pokazany jest też w operze mechanizm protocelebrytyzmu. Małżeństwo Wścibskich siedzi przed telewizorem i skazuje Księżną już z góry, mówiąc o niej rzeczy najgorsze – to dla nich ulubiona rozrywka. W 20 lat później będą siedzieć raczej przed ekranem komputera, śledząc różne plotki i pudelki; mogą też hejterskimi komentarzami włączyć się czynnie w społeczny lincz, w ostracyzm, na który skazują postaci, którym zazdroszczą i których nienawidzą.

Wszystko to opisane jest językiem muzycznym, który może na pierwszy rzut ucha wydać się lekki, łatwy i przyjemny (zaczyna się tangiem Gardela, kończy tangiem Piazzolli, jest też wiele cytatów, łącznie ze Śmiercią i dziewczyną w ostatniej scenie), ale w rzeczywistości jest piekielnie trudny do zaśpiewania, a zwłaszcza do zagrania. Sam kompozytor był mile zaskoczony jakością wykonawstwa naszej miniorkiestry. Dla mnie było zaskoczeniem wiele nawiązań do Strawińskiego, i to nie tylko do Żywota rozpustnika, który się tematycznie narzuca, ale do wielu innych dzieł, przede wszystkim kameralnych, w tym oczywiście tych naśladujących jazz. Pierwszy akt wydał mi się dość przeładowany, bo wciąż w podobnej stylistyce i w bardzo gęstej fakturze, co było już męczące. Drugi akt był już krótszy i zróżnicowanie większe, więc wrażenie mogło zostać poprawione.

Wydawałoby się, że jest to opera w sam raz dla Trelińskiego, bo współczesna i na tematy poniekąd mu bliskie, więc wszystko będzie raczej na swoim miejscu. Ale nie byłby sobą, gdyby na swoją modłę nie poprzerabiał. Ni z tego, ni z owego pojawia się w środku I aktu stacja benzynowa, podczas gdy owa scena rozgrywa się w hotelu, a bohaterka wzywa, jak słyszymy dokładnie w tekście, room service. Nie rozumiem też, dlaczego Sędzia wygłasza pierwszą część monologu skazującego w piżamie, w łóżku z Księżną. Nie jestem w stanie zrozumieć mechanizmu, który sprawia, że nawet w takim wypadku trzeba koniecznie coś w spektaklu zrobić takiego, żeby się z tekstem nie zgadzało.

Ale pochwalić trzeba solistów – może wokalnie nie wszystko było idealnie (tutaj na przykład jest pod tym względem jeszcze lepiej), jednak znakomicie aktorsko, a to tu się przede wszystkim liczy. Najlepsi byli szwedzka sopranistka Kerstin Avemo (Pokojówka) i amerykańsko-włoski tenor Leonardo Capalbo (Elektryk). Główną rolę śpiewała mezzosopranistka Allison Cook, a baryton Peter Coleman-Wright był Dyrektorem Hotelu i Księciem. Dzieło zostało wystawione w koprodukcji z operą w Brukseli; po tych paru spektaklach ma być jeszcze z parę razy powtórzone w przyszłym sezonie.