Kod kulturowy, kod partyturowy

Jak przystało na lubelskie Kody (Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej), była w czwartek i tradycja, i awangarda. Ta pierwsza – osiemsetletnia, ta druga – półwieczna.

Tak sobie dyskutowaliśmy ze znajomymi, czy turecki Zespół Muzyki Sufickiej z Konyi, który został stworzony ćwierć wieku temu decyzją tureckiej Rady Ministrów, można uznać za zjawisko w jakimś stopniu analogiczne do również państwowego – za komuny –  Zespołu Pieśni i Tańca Mazowsze (lub Śląsk). Raczej nie, bo polskie zespoły wykonują wygładzone wersje muzyki ludowej, świeckiej, a zespół turecki składa się z prawdziwych derwiszów i pokazuje ceremonię religijną. Trudno byłoby znaleźć w Polsce adekwatny odpowiednik.

Twórca zakonu derwiszów, Dżalaladdin Rumi, jest i nam na swój sposób bliski, a w każdym razie był bliski Karolowi Szymanowskiemu, który właśnie do jego tekstu napisał III Symfonię „Pieśń o nocy”. Zespół z Konyi powstał, by uczcić pamięć wielkiego poety i mistyka. Pokazał nam ceremonię Sema, której opis przebiegu można przeczytać tutaj. Dostojnie, w płaszczach i charakterystycznych wysokich czapach wirowali wokół osi, rozpoczynając wir z rękami skrzyżowanymi na ramionach i stopniowo rozkładając ręce, „rozkwitając”. Każdy z nich (tańczących było sześciu, grało siedmiu instrumentalistów, śpiewało dwóch śpiewaków) miał swoją technikę wirowania. Można było wpaść w podziw, jak można tyle razy obracać się wokół własnej osi bez zawrotów głowy. W zalinkowanym opisie mowa jest o tym, że te obroty nie służą wpadnięciu w ekstazę, ale myślę, że jakiś stopień transu jest osiągany, inaczej by się nie dało. Głupio nawet było klaskać po tej w końcu jednak religijnej ceremonii, ale zespół ją pokazuje w różnych miejscach. Tańczącego i śpiewającego derwisza można w Stambule zobaczyć nawet w kawiarni pod gołym niebem. Trochę inna jest pozycja religii tam i tu.

Z tak odwiecznych spraw – skok w lata 60. XX wieku, do Corneliusa Cardew. Długo by pisać o tej bardzo szczególnej postaci brytyjskiego twórcy, awangardzisty, ale i marksisty, i konfucjanisty. Jego poglądy polityczne to z naszego punktu widzenia pewien folklor, ale jego pomysły są cenną inspiracją, otwierającą wykonawców na improwizację, na kreatywność. Bardzo to było z pewnością cenne z grupą osób w różnym wieku, ale głównie jednak bardzo młodych, które przygotowały te utwory pod kierunkiem pianistycznej legendy tych czasów i tego środowiska – Johna Tilbury’ego, przyjaciela Cardew i autora jego biografii. Tilbury tym razem nie grał sam (szkoda), ale „rozkręcił” zespół w sposób widoczny, a brali w nim udział też nie tylko amatorzy, ale nawet ludzie nie grający na żadnym instrumencie muzycznym.

The Tiger’s Mind to zwięzłe opowiastki do zilustrowania; każdy element był odwzorowywany przez grupę muzyków, np. tytułowego Tygrysa odwzorowywała wiolonczelistka i gitarzysta od czasu do czasu dmuchający w didgeridoo. Treatise natomiast – to już partytura czysto graficzna, składająca się z abstrakcyjnych rysunków bez żadnych instrukcji – można je interpretować w dowolny sposób. Nie wytrzymałam do końca (trzy razy po czterdzieści minut; wyszłam po drugiej części), ale doceniam zaangażowanie wykonawców.

PS. Zimno tu potwornie, jakoś stale te Kody w zimną Zośkę wypadają. A przewidziane są koncerty plenerowe (jeden już przeniesiono do wnętrza). Może by tak zmienić termin? (Choć kiedyś potwornie zmarzłam na plenerowej operze w czerwcu we Wrocławiu.) Ponadto jest kilka festiwali jednocześnie w różnych miejscach Polski. Totalny bezsens, ale zdaje się inaczej nie można. Na początku roku nic się nie dzieje, bo instytucje wciąż nie mają pieniędzy. A potem – wszystko naraz…