Sir András

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Bachowski występ Andrása Schiffa był pierwszym recitalem pianistycznym w dużej sali NOSPR. Kolejne nowe doświadczenie dla nas słuchaczy – siedząc na I balkonie musiałam się trochę przyzwyczajać do innej przestrzeni dźwiękowej.

Przyzwyczajać się musiał zapewne i pianista. Widać to było po zagranym na początek Koncercie włoskim, który był wykonany w zupełnie innym stylu niż cała reszta programu – z trochę chwiejnymi tempami (prawie momentami jak rubato romantyczne), a nawet małą, choć dobrze zamaskowaną wpadką pamięciową (które zresztą zdarzyły się też parę razy w pozostałych utworach). Wyraźnie artysta próbował się z salą, ustalał sobie warunki. A potem już było zupełnie inaczej.

Kiedy słucham gry Schiffa, przychodzi mi na myśl słowo sérénité. Taki spokój, który wynika z mądrości, z pewności swego, ze świadomości, że nie warto ganiać za złudą, lepiej żyć pogodnie, cieszyć się światem. A nawet kiedy zdarzają się smutki czy rozterki, pochodzić do nich z pogodą ducha, z jasnością wynikającą z miłości do życia. Strasznie górnolotnie napisałam, ale tak właśnie czuję.

Uwertura francuska była taneczna – już nie było mowy o żadnych „rubatach”. Był to inny rodzaj taneczności niż np. u Piotra Anderszewskiego, lżejszy, ale jakby mniej ostentacyjny. Ouverture miała w sobie ceremonialność, ale łagodniejszą; Sarabanda nie była tragiczna, tylko po prostu spokojnie smutna, a Gigue był leciutki i skoczny jak taniec elfów. Bardzo skontrastowane oba GawotyBourrées.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Wariacje Goldbergowskie były po prostu przepiękne. Też grane z wielkim spokojem i zrównoważeniem, co robiło wrażenie zwłaszcza w tych piekielnie trudnych wariacjach z krzyżowaniem rąk. Wszystkie grzecznie i regularnie powtarzane; rzadko zdarzały się duże zmiany w powtórzeniach (np. jak w Kanonie w sekście – zmiana rejestru w powtórzeniu na niższy, czy też w kończącej cykl Arii ogołocenie z ozdobników). Trzy razy w cyklu artysta robił dłuższe przerwy – jakby na zastanowienie? Raczej szedł na logiczne łączenie kolejnych wariacji niż na ich skontrastowanie, co było widać zwłaszcza w następstwie wariacji mollowych z durowymi. I we wszystkim była jakaś ogromna lekkość, swoboda.

Stojak był naturalny i po paru wyjściach na scenę Schiff postanowił zrobić nam największą niespodziankę wieczoru. Nagle zagrał na bis CAŁĄ Sonatę op. 109 Beethovena. Też była w niej pewna lekkość – i mądrość. Narzucały mi się oczywiście porównania z wykonaniem Zimermana, którego słuchałam już prawie rok temu. On grał tę sonatę z myślą o adresatce dedykacji, 18-letniej dziewczynie. U Schiffa takich odniesień się nie wyczuwało. Było inaczej, ale też cudownie.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj