Sir András

Bachowski występ Andrása Schiffa był pierwszym recitalem pianistycznym w dużej sali NOSPR. Kolejne nowe doświadczenie dla nas słuchaczy – siedząc na I balkonie musiałam się trochę przyzwyczajać do innej przestrzeni dźwiękowej.

Przyzwyczajać się musiał zapewne i pianista. Widać to było po zagranym na początek Koncercie włoskim, który był wykonany w zupełnie innym stylu niż cała reszta programu – z trochę chwiejnymi tempami (prawie momentami jak rubato romantyczne), a nawet małą, choć dobrze zamaskowaną wpadką pamięciową (które zresztą zdarzyły się też parę razy w pozostałych utworach). Wyraźnie artysta próbował się z salą, ustalał sobie warunki. A potem już było zupełnie inaczej.

Kiedy słucham gry Schiffa, przychodzi mi na myśl słowo sérénité. Taki spokój, który wynika z mądrości, z pewności swego, ze świadomości, że nie warto ganiać za złudą, lepiej żyć pogodnie, cieszyć się światem. A nawet kiedy zdarzają się smutki czy rozterki, pochodzić do nich z pogodą ducha, z jasnością wynikającą z miłości do życia. Strasznie górnolotnie napisałam, ale tak właśnie czuję.

Uwertura francuska była taneczna – już nie było mowy o żadnych „rubatach”. Był to inny rodzaj taneczności niż np. u Piotra Anderszewskiego, lżejszy, ale jakby mniej ostentacyjny. Ouverture miała w sobie ceremonialność, ale łagodniejszą; Sarabanda nie była tragiczna, tylko po prostu spokojnie smutna, a Gigue był leciutki i skoczny jak taniec elfów. Bardzo skontrastowane oba Gawoty i Bourrées.

Wariacje Goldbergowskie były po prostu przepiękne. Też grane z wielkim spokojem i zrównoważeniem, co robiło wrażenie zwłaszcza w tych piekielnie trudnych wariacjach z krzyżowaniem rąk. Wszystkie grzecznie i regularnie powtarzane; rzadko zdarzały się duże zmiany w powtórzeniach (np. jak w Kanonie w sekście – zmiana rejestru w powtórzeniu na niższy, czy też w kończącej cykl Arii ogołocenie z ozdobników). Trzy razy w cyklu artysta robił dłuższe przerwy – jakby na zastanowienie? Raczej szedł na logiczne łączenie kolejnych wariacji niż na ich skontrastowanie, co było widać zwłaszcza w następstwie wariacji mollowych z durowymi. I we wszystkim była jakaś ogromna lekkość, swoboda.

Stojak był naturalny i po paru wyjściach na scenę Schiff postanowił zrobić nam największą niespodziankę wieczoru. Nagle zagrał na bis CAŁĄ Sonatę op. 109 Beethovena. Też była w niej pewna lekkość – i mądrość. Narzucały mi się oczywiście porównania z wykonaniem Zimermana, którego słuchałam już prawie rok temu. On grał tę sonatę z myślą o adresatce dedykacji, 18-letniej dziewczynie. U Schiffa takich odniesień się nie wyczuwało. Było inaczej, ale też cudownie.