Zimna rąbanka
Postanowiłam pójść jednak na recital Ivo Pogorelicia (ostatnio znów pisze się po chorwacku) i zobaczyć, co się będzie działo. Zapomniałam, jak bardzo męczące jest obcowanie z jego osobowością muzyczną i w gruncie rzeczy nudne.
Trzeba przyznać, że w jakimś sensie pianista stanął na nogi – nie wygłaszał paranoicznych tekstów, nie rozwalił sobie ręki na próbie jak w 2008 r., jego suczka bodaj nikogo tym razem nie pogryzła… i nie grał aż tak przeraźliwie źle jak wtedy. Co więcej, był chyba w humorze naprawdę niezłym, bo gdy na cichym zakończeniu jednego z nokturnów Chopina odezwała się komórka, pianista się uśmiechnął i pomachał łapką.
Ale co zabrzmiało? Najpierw właśnie nokturny: c-moll op. 48 nr 1 i E-dur op. 62 nr 2. Przy pierwszym można było uznać, że pianista robi jakąś parodię, drugi był wręcz koślawy. Potem Sonata h-moll, w której zdarzały się chwile, momenty, np. w przetworzeniu I części czy w skrajnych fragmentach powolnej trzeciej, kiedy zaczynało jakby być normalnie. No i zaraz potem trzeba było coś zniszczyć, walnąć, przydusić chamskim, płaskim forte. Chamstwa nie znoszę. Scherzo brzmiało, jakby pianista sobie grubo żartował, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie.
Część znajomych w przerwie szybko opuściła salę, ale część z tych, co zostali i byli niezadowoleni, miała nadzieję, że w drugiej połowie recitalu nastąpi jakaś poprawa. Ja byłam właściwie pewna, że nie, ale też zostałam i żałuję. Tym bardziej, że nie wzięłam stopperów do uszu, bo tej rąbanki w Po lekturze Dantego Liszta i w środkowej części Fantazji C-dur Schumanna nie szło zdzierżyć. Owszem, i tu były chwile, kiedy pojawiał się cień dawnego znakomitego pianisty, ale szybko przemijały. W ogóle odnosiłam wrażenie, że wciąż wyczuwalny jest podkład jego dawnych umiejętności, ale dziś to jest tak, jakby znakomity instrument, czyli te umiejętności, łącznie z technicznymi (co można było zauważyć i w bisie – zaryzykował legendarne Islamey Bałakiriewa), dostały się w ręce kogoś nieudolnego. Bo jakąś nieudolność się także w tym słyszało. I piekielny chłód. Żadnych emocji.
No, ale cóż. Dyrektor Leszczyński stwierdził, i ja to rozumiem, że ma swego rodzaju obowiązek sprowadzić go tu raz na, powiedzmy, pięć lat (od poprzedniego występu na Chopiejach minęło siedem). No i fajnie. Tym, co przychodzą do filharmonii raz na kilka lat, bo legenda, bo skandalista itp., nie wyłączają komórek (wyjątkowo dużo było ich dziś słychać), klaszczą między częściami sonaty i robią pianiście owację na stojąco, też się w końcu coś od życia należy. Nie rozumiem tylko np. mojego kolegi, muzykologa-erudyty, który także się entuzjazmował, a po Liszcie krzyczał „brawo”. No, ale on lubi prowokacje, więc może i o to chodziło. Tylko czy Pogoreliciowi także?
Komentarze
Zastanawiam się, dlaczego był taki właśnie dobór repertuaru? Czy było to pokazywanie kompozytorów urodzonych w drugiej dekadzie XIX. wieku? Wybór bisu jest już dla mnie zrozumiały, gdyż rosyjski pianista i kompozytor Milij Bałkiriew był wielkim miłośnikiem muzyki Chopina, który uzyskał od cara Aleksandra III pozwolenie na budowę pomnika w Żelazowej Woli i przyczynił się do odsłonięcia w 1894 roku pierwszego na ziemiach polskich pomnika poświęconego Fryderykowi Chopinowi.
Kilka słów o pozamuzycznym zachowaniu Pianisty. Gdy publiczność wchodziła na salę koncertową, Pianista w czapeczce i stroju dresowym oswajał się z instrumentem. Koncert zagrał jednak już starannie ubrany. Za fortepianem prezentował się świetnie, proste plecy, postawa władcy czasu i przestrzeni. Udzielił szczegółowych instrukcji asystentowi odnośnie do sposobu odwracania kart z nutami i odnośnie do odległości, w jakiej ten ma siedzieć. Podziwiam asystenta za zimną krew, wytrzymanie presji i brak drżenia rąk. Nuty nokturnów w postaci zniszczonych, luźnych kart, które w każdej chwili mogły spaść na klawiaturę. Nonszalancki sposób rzucania nut na podłogę, ich zbierania i rozkładania. Sposób wchodzenia na scenę, kłaniania się, rozglądania po sali – to był istny performance. Z jednej strony od niechcenia, z pewnym lekceważeniem, z drugiej jednak z elegancją, dużą atencją i zaciekawieniem.
I sposób panowania nad widownią. Jednym gestem uciszył początkowe brawa i zagrał bis. Na końcu jeszcze krzyknął na fotografa NIFC „no flash”, rzucając tak mordercze spojrzenie, że fotograf się oddalił.
Ekscentryk, który robi to, co chce i albo się to lubi, albo nie!
Bardzo długo wahałem się, czy iść na ten recital, czy dać sobie spokój. Wybrałem spokój i po relacji Pani Redaktor widzę, że miałem rację. Po ostatnim spotkaniu z Ivo Pogoreliciem w FN osiem lat temu (słynny powrót po latach do Warszawy), czułem się jakby fortepian spadł mi na głowę. Cała legenda genialnego pianisty, na którego talencie nie poznali się konserwatywni jurorzy Konkursu Chopinowskiego, buntownika i outsidera, z kontrowersyjnym protestem Marthy w tle, legła w gruzach. Na wyczekiwanym z taką radością koncercie zerkałem nerwowo na zegarek, usiłując wysiedzieć spokojnie w fotelu. Nie wybrałem się na koncert pianisty w 2008 roku, jednak przed kupując bilety na tegoroczną edycję ChiJE, mocno się zastanawiałem. czy jednak nie spróbować jeszcze raz. Odpuściłem.
Wczoraj słuchałem wywiadu z Ivo w „Dwójce”. Artysta wdzięcznie porównał tam Konkurs Chopinowski do jarmarku, na którym kupuje się krowy. Trauma, jak widać, nie minęła. Cóż, niech sobie Ivo rąbie w fortepian na zdrowie, a ja, zamiast uczestniczyć w tej zbiorowej katastrofie, posłuchałem wczoraj sobie mojej ulubionej płyty tego pana z Sonatami Scarlattiego.
Pani Kierowniczko, dyr. Leszczyński i jego świta jako pierwsi poderwali się wczoraj do stojaka. Największy entuzjazm był zresztą na balkonie. Czy to też z obowiązku, zastanawiam się?
To zabawne, bo od początku festiwalu w zasadzie zgadzam się niemal co do joty z tym co pisze tu Pani Redaktor, cierpi na tym moje poczucie przekory, ale trudno. Ratuje mnie tylko to, że mi się całkiem podobał w Czajkowskim Geniusas. Wczoraj, siedząc w 2 rzędzie, w zasadzie kilka mterów od Pogorelicia zostałem totalnie zdemolowany, jakbym pracował przez trzy godziny na płycie wielkiego lotniska (najlepiej przy zrywaniu asfaltu z płyty pasa startowego za pomocą młotów pneumatycznych, przy wzmożonym ruchu na sąsiadującym pasie). Też mialem przemożną chęć czmychnięcia po Chopinie, potwornie bałem się zwłaszcza Fantazji Schumanna. ale jak mówi stare przysłowie „ciekawość zabiła kota”. I potem, ratując się, powtarzałem sobie – dobrze ci tak, sam tego chciałeś, koteczku, no to teraz się męcz :-). Oczywiście – z mojej perspektywy – w kategoriach muzycznych nie ma oczym mówić, „rzeźnicki” tytuł głownego postu jest chyba i tak zbyt łaskawy. Dla mnie P. zawsze, nawet w latach świetnosci, grał nieładnym, ostrym i nieco właśnie „chamskim” dźwiękiem (i to bardzo dobrze słychać na jego wczesnych płytach nagrywanych dla DG, łącznie z kultowym Scarlattim, choć najbardziej razi mnie w Chopinie, a mniej np. w Ravelu), ale to co wyczyniał było wczoraj było straszne. W dodatku pewno z 50% grania, jak nie więcej, w spektrum dynamiki ff-fff. By nie być aż tak bardzo nieeleganckim, jak bym tu chciał być, pozwolę sobie tylko zauważyć, iż siedząc blisko, miałem możliwość obserwować w pełnej krasie mimikę pianisty i był to pełen katalog tego, co reprezentuje „opera omnia” Franza Xavera Messerschmidta – jeśli wśród Kolegów Melomanów nie ma miłośników osiemnastowiecznej rzeźby, mogą wpisać sobie FXM do Googla, i już będą wiedzieć, co mam na myśli.
Ale jednak, w ramach poszukiwań pełnej połowy szklanki, było to jednak bardzo pouczające, bo jednak znów czegoś się dowiedziałem o ludziach. To jest dla mnie niepojęte, naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć zachwytów osób, które uważam za jakoś kompetentne etc. Można sobie dyskutować w przypadku artystów mieszczących się w spektrum tego, co określa porządny warsztat i zdrowy rozsądek – ja np., w przeciwieństwie do Uczonej Gospodyni, jakoś nie lubię Awdiejewej, ale jestem przekonany, że gdyby zagrała wczorajszy program, to wysłuchalbym tego z pewną przyjemnością, najwyżej od czasu do czasu myśląc sobie, że wolałbym to czy owo inaczej. Co innego jednak subtelności i niuanse, a co innego coś, co jest bezlitosną destrukcją utworów. Miałem wrażenie, że biedni Chopin i Schumann (jakoś Liszta mniej mi było żal, bo wrażliwy, to on był niespecjalnie) zwyczajnie stoją pod pręgierzem wobec znieważajacego ich motłochu. Ale muszę w końcu polegać na własnej percepcji, muszę jednak być, dla siebie, tym dzieckiem z „Nowych szat cesarza”. Ciekawe, iż ci entuzjaści wczorajszej rąbanki, z którymi rozmawiałem (klaskali w ekstazie, przyłaczali się do standing ovation, głośno krzyczeli „bravo”) zazwyczaj powoływali się na to, iż na poprzednim recitalu grał wspaniale, że sonaty Scarlattiego, które nagrał kiedyś są znakomite, że słyszeli w Internecie jak grał ten recital pół roku temu etc. Zazwyczaj wyłapujacy najdrobniejsze kiksy, „sąsiady” – teraz zupełnie nic, jak zaczarowani! W sumie bylo to uciekanie od tego co jest tu i teraz, ku temu co było kiedyś. Ten mechanizm sporo tłumaczy. To jest, nie mniej, ni więcej, miłość, to jest po prostu wciąż działający czar: tak jak człowiek zakochany w kimś, kto kiedyś był piękny i pełen wdzięku, a teraz jest zrzędliwą ruiną, wciąż dostrzega obiekt weneracji przez ów dawny pryzmat,choć wsztcy dokoła pukają się w czoło. Oczywiście jest to w jakimś sensie wzruszające, a nawet może i piękne – ta wierność dawnemu ideałowi (a przez tą galwanizację intensywnych afektów własnej młodości, przywołanie jej widma). Ale dla tych, na których nie działał ów „L’elisir d’amore”, było to po prostu przykre, nudne i smutne…
Dzień dobry 🙂
Legenda to legenda, lubimy się im poddawać. Ja staram się mieć spojrzenie trzeźwe (taki zawód). Pamiętam – o czym już wspominałam właśnie te osiem lat temu – że i na konkursie nie dziwiłam się, że go odwalili, bo choć rzeczywiście pewne punkty robiły wrażenie, np. słynna Sonata b-moll (ale ileż tam było sąsiadów…), to były tam interpretacje zupełnie od czapy, nie mające nic wspólnego z Chopinem.
Myślę, zosiu, że na balkonie była właśnie przewaga tych, co przychodzą raz na pięć lat. Nawet oficjele się pofatygowali 😉 A dyr. Leszczyński? Chyba z przekory 🙂 Zresztą akurat ostatnia część Fantazji dała się jeszcze od biedy przeżyć, można było nawet pomyśleć, że on tam próbuje robić coś zupełnie innego, nowego. Ale i tak mi się to nie podobało.
Proszę mi wierzyć, że balkon nie był aż tak bardzo entuzjastyczny, przynajmniej ten oficjalny, natomiast rzeczywiście dużo było innej publiczności (jak chociażby urocza i piękna blondynka, która komentowała wszystko na uszko swojego męża obok, a wyglądało to tak, jakby go gryzła w to ucho; jej się podobało, przy Liszcie kiwała głową w dyskotekowej ekstazie). Jednak nawet z poziomu balkonu bardzo źle się tego słuchało, pewnie kilka decybeli już mniej, ale jednak wyszedłem z bólem głowy. Po jasny gwint on rozszerzył program o nokturny? Zupełnie tego nie rozumiem.
Małe ogłoszenie: w sobotę w radiowej Dwójce w ramach audycji Duża Czarna prowadzonej przez Przemka Psikutę gościem będzie znany tu na blogu Romek Markowicz, a rozmawiać będą na temat: mistrz i uczeń. Mistrz to tym razem David Saperton (jak twierdzi Romek, fantastyczny i zapomniany pianista), a uczeń – Jorge Bolet.
Będą też dwie audycje we wrześniu.
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=pFmE4-QH-Ss
Ogłoszony recital jako Nadzwyczajny – na czym nadzwyczajność miałaby polegać ? na systematycznym demolowaniu fortepianu ?
Nie dotrwałem do końca, po Liszcie dałem sobie spokój …
Wydaje mi się, że w głowie Pogorelica walczą ze sobą dwa różne światy i tego gorszego nie wstydzi się eksponować. Patrzcie – mówi – jak ciężki jest zawód pianisty. Muszę się zmagać nie tylko z kompozytorem (sonatę h śmiało można by nazwać Chopina/Pogorelica) ale z fortepianem, odwracaczem kartek, światłami, krzesełkiem…
Eh, mając mocno w pamięci jak zbulwersowana – walką z muzyką i artysty samym z sobą – wyszłam z recitalu osiem lat temu, nie ryzykowałam tym razem.
Dodam, oddawałam się przesłuchaniu najnowszej nifcowskiej płyty Marii Joao Pires. Kolejny raz w ciągu ostatnich dni.
Dodam, że jak ktoś nie da rady posłuchać „Dużej czarnej” na żywo, to może potem odsłuchać wybranej audycji na stronie www „dwójki”.
dzień dobry 🙂
jestem dziś po lekturze „Młodości” Sorrentino. i jest w tym filmie np. ładnie pokazana, choć przecież nie jakoś wielce oryginalnie, ta zupełnie inna perspektywa młodości i wieku dojrzałego. nie inne są tylko nasze emocje, te „drugie plany”, tajemnice, zawsze „nie dość wypowiedziane”…
mam wrażenie, że Pogorelic zatrzymał się na czytelnym etapie kreowania postaci Pogorelica… tracąc przy tym i muzykę i jej autorów. 7 lat temu go w Warszawie nie słuchałem. a wczoraj, w przerwie, czmychnąłem do przyjemności innych 🙂
pa pa m
@ lesio2
A porpos krzesełka, to aż mnie korciło pobiec na estradę i właśnie podać krzesełko, jak na Konkursie w 1980 r. 🙂 Ale widać woli już wyściełane meble.
Ręce też trzyma inaczej niż na konkursie – wtedy trzymał je szponiasto a la Dracula 😆
Mimo wszystko jakoś dziwnie trudno mi dołączyć do chórku szyderców; owszem, nie da się zaprzeczyć, że artyście miejscami zdarzało się grać naprawdę marnie (zwłaszcza w pierwszej części sonaty Chopina, bo potem i w niej działo się coraz ciekawiej – jeśli nawet na ostatnim, wyjątkowo udanym recitalu w FN zagrał ją, jak wspominaliśmy w przerwie z Jakubem Puchalskim, ogólnie lepiej). Prawda też, że pierwszy z nokturnów można było odebrać – przy odrobinie złej woli – jako niezamierzoną parodię, a w kulminacji instrument brzmiał nieładnie; drugiego z nokturnów posłuchałbym jeszcze chętnie w retransmisji, może wtedy dostrzegę w nim więcej wad (na czele z koślawością, 🙂 cokolwiek to znaczy).
Ale po dyskusyjnej i – zgoda – problematycznej pierwszej części trzy fantazje zagrane po przerwie wzbudziły moje szczere uznanie, momentami wręcz zachwyt (jeśli nawet i tu czar, zdarzało się, pryskał). Bo było to granie o czymś, pełne emocji, bardzo osobne, odkrywcze, czasem jak z innego świata (np. w ostatniej części Fantazji Schumanna); owa muzyka pod palcami Pogorelicia żyła, poruszała, przenosiła mnie gdzieś daleko. Interpretacja polekturowej fantazji (i prawie sonaty) Liszta też wydała mi się jedyna w swoim rodzaju; meandryczna, rozdzierająca, lecz jakże przy tym sugestywna. W końcu owa forma pozwala na więcej, wyzwala z różnych rygorów – i pianista korzystał z tego na miarę swego rzadkiego talentu. Zgoda, że w środkowej części op. 17 Schumanna nie wszystko mogło się podobać, ale „zimna rąbanka”? Można tylko współczuć takiego odbioru …tudzież pogratulować wytrwałości. Gdybym się miał męczyć tak jak Kierownictwo czy pianofil, wybrałbym jednak chyba rozsądną taktykę Aiana i bazyliki. A pianofilowi poza wytrwałością wypadałoby jeszcze pogratulować napoleońskiej podzielności uwagi, bo w ciągu całego recitalu udało mu się przeczytać na oko jakieś pół książki programowej 🙂 ; doskonale rozumiem, że trudno w jego wypadku o szczególny sentyment (skoro w 1980 r. był circa about w starszakach), lecz zaprezentowany przezeń – podczas recitalu i w poście – poziom resentymentu jednak mnie zdumiał.
Jak wielu, pamiętam Pogorelicia z Konkursu. Byłem też dotąd na trzech występach pianisty: o osławionym Drugim Rachmaninowa się nie wypowiadam, choćby dlatego, że samo dzieło nigdy nie było moją bajką, ale oba ostatnie tutejsze recitale w wielu miejscach mnie jednak urzekły; wyszedłem z nich jakoś bogatszy – tak opowiadanych bajek, począwszy od Gasparda de la nuit, a skończywszy na Fantasie op. 17 (zwłaszcza w częściach skrajnych) chciałoby się więcej.
Dodam na koniec, że przywołana parę dni temu znajoma wielbicielka Scarlattiego na drugim miejscu swej listy najciekawszych pianistycznych wykonań sonat umieszcza właśnie płytę I.P. Nie powiem, żeby i ten wybór mnie zdziwił…
Wyrazy uznania dla pianofila za jego studium socjologiczne wczorajszego „wydarzenia”. Non plus ultra!
Aha, obejrzałam tego FXM, bo nazwisko Messerschmidt z zupełnie czym innym mi się dotąd kojarzyło 😉 No rzeczywiście super. W tej dziedzinie, siedząc dalej, dużo straciłam… ale nie straciłam uszu 🙂
Dziś był odpoczynek po wczorajszych torturach na występie Akiko Ebi, która z początku wydała mi się po prostu panią kulturalną i muzykalną (cukiereczek – rzadko grywane Wariacje D-dur KV 573 Mozarta), potem w Liszcie (Bénédiction de Dieu dans la solitude, Funerailles) pokazała więcej osobowości, niestety grała na yamasze, na której dźwięk nie był pełny. Szkoda, że wzięła steinwaya dopiero na drugą część – zupełnie inna była jakość brzmienia (żal mi zwłaszcza początkowych dzwonów w Funerailles). No, ale Chopin już był naprawdę z pazurem, tylko niestety nader często zdarzali się sąsiedzi. Ale zaimponowała mi zwłaszcza Sonatą b-moll – mimo wszelkich usterek znakomita, momentami wstrząsająca interpretacja. Akiko Ebi, której mentorami byli m.in. Aldo Ciccolini, Vlado Perlemutter czy też Martha, dla której później stała się prawdziwą przyjaciółką (zwłaszcza gdy wspierała ją w chorobie), jest wrażliwym człowiekiem i to się czuje. Bardzo ciepło ją przyjęto, zwłaszcza grupa melomanów francuskich – widać ją tam lubią. Bisowała trzy razy: szacun wielki za niezauważalne dla niezorientowanych zamaskowanie porządnej wpadki pamięciowej w Des pas sur la neige Debussy’ego; urocza była Etiuda Chopina op. 25 nr 1, niestety zdecydowała się zagrać też Scherzo b-moll, gdzie już sąsiadów było zbyt wiele, ale interpretacja, ekspresja robiły wrażenie. Był nawet stojak na koniec.
Panu, który wpisał komentarz na temat wczorajszego koncertu, oświadczam, że – jak wszyscy wiedzą i jak powtarzam od lat – hejterstwa tu nie wpuszczam. Mógł sobie Pan co najmniej jedno zdanie darować. Nie zgadzać się z kimś można też w sposób kulturalny.
Nie wygląda jak każdy inny pianista. Ja określiłabym ją jako pianistkę iście romantyczną. Z burzą uczuć. Były zarówno wielkie gesty, jak i subtelność, delikatność, miękkość gry. Interpretacja przekonująca. Ładne rubato.
Sąsiadów w Chopinie było rzeczywiście za dużo i przybywało ich w miarę postępu recitalu.
Chyba dobrze, że wymieniła Yamahę na S&S, aczkolwiek Yamaha wydawała mi się mieć ciekawszą średnicę. Ale jej górny rejestr był już dosyć trudny do zaakceptowania. Ale i tak porównując brzmienie Y. w recitalu Ebi do brzmienia Y. w recitalu Tharaud – to było niebo a ziemia.
Znakomite Funerailles (aż sobie posłuchałem jeszcze raz w wykonie Jorge Boleta), w Sonacie b – „Ogadywanie”
Szanowna Pani,
napisałem jedynie (podpisując się imieniem i nazwiskiem, co, jak na hejtera, jest, musi Pani przyznać, dość osobliwym zjawiskiem), że jest Pani głucha na pianistykę Pogorelicha… Rozumiem, że nie może się Pani zgodzić z tą opinią, nie rozumiem jednak, dlaczego nazywa ją Pani „hejterstwem”…
Serdecznie pozdrawiam
Hejter (!) Jacek Chmielewski
Dzień dobry 🙂
Napisał Pan dalece mniej uprzejmie. Określenie, że ktoś jest głuchy na coś, też nie jest zbyt uprzejme, ale już hejterstwem nie jest. (Co do nazwiska – skąd mam wiedzieć, że prawdziwe? 🙂 ) Rozumiem, że mógł się Pan poczuć urażony dość ostrymi moimi słowami w stosunku do produkcji tego pianisty – no bo skoro się Panu podobało, to na kogo Pan wygląda. Ale wyżej wpisał się ścichapęk, który również się ze mną nie zgadzał, jednak wyraził to w sposób elegancki. To jest blog poświęcony kulturze i my tu kulturalnie rozmawiamy.
Jestem w stanie też zrozumieć, że ktoś mógł być zafascynowany dekonstrukcją tej muzyki, jaką Pogorelić niewątpliwie uprawia. Jest to jakaś koncepcja (czy artystyczna? psychologiczna chyba tylko…), ale do mnie ona nie przemawia. Powiedzmy więc, że na to rzeczywiście jestem głucha (a raczej ogłuchłam słuchając walenia w klawiaturę) i będziemy kwita. Również serdecznie pozdrawiam 🙂
A hejterstwo mi się tu zdarza i robię wszystko, żeby blog nie spadł do poziomu innych miejsc, gdzie ludzie walą się siekierami po głowach i mają z tego zapewne jakiś fun.
Znikłam od rana, bo wskoczyłam w pociąg i pojechałam do Łodzi, by rzutem na taśmę obejrzeć wystawę o Dada w ms1 (jutro uroczysty finisaż, ale jutro to ja z kolei lecę do Kijowa…). Cieszę się, że mi się udało – wzruszyłam się jak zwykle, gdy spotykam się z fascynacjami mojej młodości. Na wyższym piętrze pierwsze, właściwe Dada, od Cabaret Voltaire poczynając. Szczególnie dużo miejsca dla Marcela Duchampa, Kurta Schwittersa, Hansa Arpa i jego żony Sophie Taeuber-Arp oraz Raoula Haussmanna i Hannah Höch. Z muzyczności jest John Cage (parę partytur i dziełko poświęcone Duchampowi), a nawet wydanie Sports et divertissements Erika Satie. Piętro niżej kontynuatorzy z lat 60., czyli Fluxus. Bardzo się tym wszystkim interesowałam w czasach studenckich, pracę dyplomową pisałam o poezji konkretnej (dźwiękowej), więc bliskie mi to jest.
Dzięki kwasak, która wspomniała tu o tej wystawie, odwiedziłam też Galerię Willa (nie byłam jeszcze nigdy w tej pięknej dawnej willi Kindermanów, wspaniale odnowionej), gdzie jest bardzo sympatyczna rzeczywiście wystawa projektów tkanin Raoula Dufy (kwiatki i różne takie), Soni Delaunay (abstrakcja jak zwykle we wszystkich kolorach tęczy) i jeszcze paru autorów. To już po prostu przyjemność patrzenia.
Dziękuję Pani Kierowniczce za miłe słowo, zwłaszcza że wcale się nie powściągałem 🙂
Na marginesie postu z 18:30 pomyślałem sobie jeszcze, że taki np. najpóźniejszy Schumann w ujęciu Ivo to byłoby naprawdę coś… Może też późny Liszt albo Vers la flamme Skriabina (na płytach mamy tylko II Sonatę).
Wiem, że dla wielu wygląda to na straszenie północną porą 🙂
Grrrr, nie tam gdzie trzeba:
Najlepsze płyty Pogorelicia/cha to op. 111 z Etiudami Symfonicznymi i z Sonatą Liszta, którą uważam za lepszą od Zimermanowskiej.
Dość oryginalne są też Sonaty Scarlattiego, ale na tej płycie już się zaczesywał do tyłu…
Tęże op. 111 usłyszeliśmy w FN w roku 20?? i nie było to doświadczenie pozytywne.
I jeszcze słowo o koncercie Ivo Pogoreliča. Najbardziej identyfikuję się z opinią Ścichapęka.
Pogorelič może interpretować muzykę odmiennie, niż sobie to wyobrażają słuchacze, melomani, inni muzycy i krytycy. Może się wydawać, że zmiany tempa są przypadkowe i pauzy nieoczekiwane. Zagrał inaczej. A czy „inaczej” musi oznaczać „niestosownie”? On tak czuje te utwory. I to nam pokazał. Moim zdaniem wcale nie było zimno, tylko z dużymi emocjami. Gdy dźwięk był brzydki, ciężki i przytłaczający, zwłaszcza w basach, Ivo to dokładnie tak sobie obmyślił, aby pokazać kontrast z cichym i anielskim frazowaniem. Efekt był zdumiewająco pozytywny. Była i furia i czułość. W bardzo przekonującym, delikatnie zagranym Adagio, zgodnie z intencją Schumanna, pokazał prawdziwą gwiaździstą noc.
On jest przede wszystkim artystą i kreatorem, a wykonawcą i odtwórcą tylko w niewielkim stopniu.
Myślę, że Kompozytorom by się ta interpretacja podobała, a przynajmniej by się nad nią pochylili z uwagą.
Zasłużył na owację.
Ja na pewno wybiorę się na Jego kolejny koncert.
A ja już nigdy.