„Poskromienie” bez mizoginii?

Uroczy jest spektakl Poskromienie złośnicy, dzieło legendarnego choreografa Johna Cranko z 1969 r. Nie wiem, jak było na piątkowej premierze w Operze Narodowej, ale ja trafiłam na bardzo dobrą obsadę, zwłaszcza jeśli chodzi o dwie główne role.

Właściwie to jest jedyna forma, w jakiej mam ochotę obcować z tym dziełem Szekspira. Pełne pogardy dla kobiet, jego treścią jest łamanie charakteru dziewczyny przez świeżo poślubionego męża, wręcz sadyzm z jego strony, manipulacja i pranie mózgu. Jak można się przy tym bawić w dzisiejszych czasach? Jednak w wersji baletowej akcenty są przesunięte i dlatego zabawa na tym spektaklu jest przednia.

Otóż i tutaj Petruchio, przyszły mąż Katarzyny, jest draniem i lekkoduchem, a żeni się, ponieważ właśnie został okradziony i jest całkiem goły. Na ślub przychodzi pijany i porywa nowo poślubioną żonę. Ale co dalej? Owszem, dokucza jej, nie daje jeść, są w konflikcie. Ale gdy spotykają się znów rano w gospodzie, po dłuższym przekomarzaniu dochodzą do porozumienia, stają się kumplami, a na koniec sceny siadają razem do obfitego stołu. Tak więc nie poskromienie, tylko porozumienie. Wszystko jest podane żartobliwie i z wdziękiem. Potem co najwyżej znów się przekomarzają, ale z sympatią wzajemną, nie ma tej pogardy, jaka jest u Szekspira. A gdy powracają do miasta na ślub Bianki, siostry Katarzyny, są już w idealnym porozumieniu, a baletowa Kasia zupełnie nie przypomina tej ze sztuki, moralnie całkowicie zdeptanej.

Jest to tym bardziej przekonujące właśnie z powodu wykonawców głównych ról. Yuka Ebihara, obecnie chyba najlepsza solistka w zespole Polskiego Baletu Narodowego (nasza ukraińska gwiazda Aleksandra Liashenko niestety już u nas nie tańczy, przeniosła się do któregoś z niemieckich teatrów, nie pamiętam którego), jest znakomita aktorsko. Wspaniale gra złośnicę, jej zamaszysty chór i kanciaste ruchy w ogóle nie przypominają tego wdzięku, jaki kojarzymy z jej sylwetką na tej scenie. Ale stopniowo to się zmienia i na końcu już jest znów ową wdzięczną dziewczyną, tańczącą w zgranym duecie z Vladimirem Yaroshenko jako Petruchiem. To chyba największy przystojniak w tym balecie, a przy tym bardzo sprawny. Jego Petruchio, najpierw lekkoduch i łobuz, potem stopniowo odnosi się do Katarzyny z coraz większą czułością. A ostatnie ich duety są już po prostu romansowe. Tego u Szekspira nie ma.

Komediowość oraz pomysłowość choreograficzna (scenografia też jest wdzięczna) sprawiają, że spektakl ogląda się z naprawdę dużą przyjemnością. Ciekawa sprawa z muzyką. Napisał ją specjalnie do tego spektaklu współpracownik Johna Cranko, jego doradca muzyczny i dyrygent w teatrze w Stuttgarcie, Kurt-Heinz Stolze (również już nie żyje). Z sonatami klawesynowymi Domenica Scarlattiego (kilka nawet byłam w stanie rozpoznać) usiłował zrobić coś takiego, co Strawiński zrobił z utworami Pergolesiego i jeszcze paru kompozytorów w Pulcinelli – wzór co prawda niedościgniony, ale i ta muzyka wnosi nastrój pogodnej komedii. Prowadzi ją sprawnie amerykańska dyrygentka Judith Yan – normalne, precyzyjne dyrygowanie bez sadzenia się na bóg wie co. Warto udać się na ten spektakl. Ciekawostka: w II akcie siedziałam obok grupy dziewczynek w wieku chyba późnopodstawówkowym czy wczesnogimnazjalnym, które, mimo że jeszcze podczas uwertury paplały do siebie, to potem siedziały cichutko w absolutnym skupieniu – to też coś mówi.