Już po raz drugi się rozmijam

…i to totalnie, z odczuciami publiczności po recitalu Grigorija Sokołowa. Po raz pierwszy było to rok temu. Niestety, moje zdegustowanie się pogłębia.

Wracałam do domu z koleżanką, która patrzyła na to, co wyrabia Sokołow z Chopinem, chłodnym, acz zafascynowanym okiem, ponieważ było to coś zupełnie innego od tego, co zwykle słyszymy. Ja się jakoś zafascynować nie potrafiłam. Stan, w którym pianista od pewnego czasu się znajduje, pogłębia się. Tak, jak w zeszłym roku, ma tendencję do grania niemal wszystkiego zbyt wolno i rozwlekle – nie brzmi to, przynajmniej w moich uszach, jak szlachetny namysł. Po prostu – mówiąc szczerze – nudzi. Ponadto coraz częściej rozbrzmiewa w jego grze bardzo brzydkie, ostre i sforsowane forte. I to słyszymy w wykonaniu artysty, który przecież zawsze zachwycał różnorodnością brzmień.

Jednak rytuały sobie pozostawił, wciąż wychodzi na estradę z lewą ręką do tyłu, autystycznie, nie patrząc na nikogo kłania się, siada i gra; światło na sali jest lekko przyciemnione, a bisów – jak prawie zawsze – jest sześć. Czy to, że publiczność obowiązkowo robi stojaka za każdym razem, gdy artysta wychodzi po raz drugi, by za chwilę usiąść do bisu, i że krzyczy z entuzjazmem, nie wynika przypadkiem z tego, że przyzwyczailiśmy się do tych rytuałów i dlatego mamy wrażenie, że jest tak, jak było kiedyś? Ale nie jest.

Zaczął od Schuberta. Tu czepiam się mniej – Sonata a-moll D 784 to utwór bardzo specyficzny. Siedem lat temu, gdy słuchałam jej w wykonaniu Yulianny Avdeevej (było to moje pierwsze zetknięcie z jej pianistyką), napisałam: „to dopiero jest przedziwna muzyka. Dziewczyna zagrała to (…) rytmicznie, transowo i chłodno – całkowite przeciwieństwo obiegowego obrazu Schuberta. Swoją drogą z jakiej ta sonata jest planety – nie wiem. I nikt chyba nie wie”. Po trzech latach: „do dziś nie wiem, z jakiej ona jest planety”. Natomiast rok temu, podając link do wykonania Pires (absolutnie genialnego, ale już niestety niedostępnego), dodałam: „Jest to utwór wstrząsający, jakby ogołocony ze wszystkiego. Jakby pisany w szoku. I Pires go tak gra, z odczuwalnym ciężarem, który ewidentnie leżał Schubertowi na duszy, kiedy to pisał”. Legenda – nie wiem, czy prawdziwa, ale prawdopodobna – głosi, że Schubert napisał ją, gdy dowiedział się o swej nieuleczalnej chorobie. Możliwe. Sokołow również wczuł się w ten nastrój, choć do Pires ta interpretacja się nie umywała. Ale ów nastrój szoku, porażenia, dał się odczuć. Publiczność nie klaskała po zakończeniu utworu, a pianista korzystając zagrał bezpośrednio Six moments musicaux D 780.  Tu uderzyły mnie zbyt powolne tempa, jakby pianista nie wyszedł z nastroju niesionego przez sonatę (choć te utwory nie są one może tak beztroskie jak wiele innych w podobnym gatunku): pierwsze Moderato było jak andante, ostatnie Allegretto również. Dość jednostajne zresztą były, z wyjątkiem przedostatniego, burzliwego.

Druga część, poświęcona Chopinowi, zaczęła się nawet ładnie od Nokturnu H-dur op. 32 nr 1, subtelnego i śpiewnego, z dramatem na koniec (legendarna „śmierć pukająca do drzwi”), ale już drugi Nokturn As-dur z tego samego opusu był rozwleczony, zwłaszcza w środkowej części, i nużący. Ale to był tylko wstęp; potem była Sonata b-moll. W granej w zeszłym roku Sonacie h-moll można było jeszcze znaleźć jakieś „momenty” do słuchania. W tej – może jedynie środkową część marszu (skrajne znów były rozwlekłe). Zbyt wolna była część pierwsza, za to zbyt wiele było w niej zwyczajnego rąbania – i to moim zdaniem nie jest wina instrumentu. Podobnie ze scherzem. Natomiast finał, lekko zwolniony również i grany bez pedału, przypominał po prostu etiudę. No tak, koleżanka miała rację – ciekawostka przyrodnicza, coś innego. Można i tak, jak widać. Ale jak ma mnie zachwycać, kiedy nie zachwyca?

Podobnie z bisami. Były to kolejno: Mazurek a-moll op. 68 nr 2, Mazurek cis-moll op. 30 nr 4, Mazurek cis-moll op. 63 nr 3, Preludium Des op. 28 nr 15, Mazurek c-moll op. 30 nr 1 (i znów mazurki w ogóle mazurków, a nawet kujawiaków, nie przypominały), wreszcie na koniec pianista „zszedł” z Chopina i zagrał Debussy’ego preludium Canope z drugiego zeszytu – i to był właściwie jedyny utwór, który mi się dziś w jego wykonaniu podobał.