Mistrz konstruktywizmu

W sierpniu minęło ćwierć wieku od śmierci Andrzeja Dobrowolskiego, kompozytora znakomitego, ale już niestety trochę zapomnianego. Dopiero jednak teraz Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina, gdzie artysta pracował przez wiele lat (za jego czasów była to Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna), zorganizował konferencję poświęconą jego twórczości z dwoma koncertami towarzyszącymi.

Studiowałam u niego kompozycję, więc mogę zaświadczyć o tym, jak znakomitym i otwartym był pedagogiem – uczciwie mówiąc, był jedną z nielicznych osób, od których czegoś się na tej uczelni nauczyłam. Ale towarzyszyłam też jako słuchaczka kolejnym powstającym jego utworom i wiem, jak świetna i znakomicie zrobiona jest jego muzyka. Niestety, rzadko się ją dziś grywa. Choć w ostatnich latach przypominana jest klasyka polskiej muzyki elektronicznej, powstającej od końca lat 50., której on właśnie był jednym z pionierów, pierwszych użytkowników legendarnego Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia.

Kłopot w tym, że jego muzyka nie jest łatwa. To sonoryzm w połączeniu z matematyczną precyzją i zamiłowaniem do klasycznych form. A także do abstrakcji. Tytuły jego utworów najczęściej zaczynały się: Muzyka na… . Z tego typu muzyczną abstrakcją jest jak z malarskim abstrakcjonizmem: jak kogoś nie bierze, to nie bierze, trudno, natomiast jak kogoś bierze, to bardzo. A warsztat można docenić zawsze. Ja jednak przeżyłam na dzisiejszej konferencji parę zaskoczeń.

Otóż Andrzej Dobrowolski rozpoczynał swoją działalność w czasach stalinowskich – tak mu się w życiu złożyło. No i spłacił daninę na rzecz tych czasów: pisał pieśni masowe, opracowywał ludowe, jego utworem dyplomowym na studiach u Artura Malawskiego była Kantata o Pokoju, tworzył też muzykę pedagogiczną i użytkową. Muzykę autonomiczną komponował w stylu neoklasycznym. Później, już w swoim osobistym, awangardowym wcieleniu, odrzucił tamte wszystkie produkcje. Niektórych nawet nie można dziś odnaleźć, choć wiadomo o ich istnieniu. Tak przynajmniej twierdzi dr Monika Karwaszewska z Gdańska, która o nim właśnie pisała doktorat.

Do niektórych utworów jednak dotarła. Np. do Symfonii nr 1 (dalszych numerów nie było) z 1955 r., która jest nawet nie tyle neoklasyczna, co neoromantyczna: odtworzony wstęp do części finałowej brzmiał niemal jak wstęp do I Symfonii Brahmsa (skojarzyło mi się nie tylko z powodu patosu, ale też rytmicznych, powolnych uderzeń kotła). Analizowała też pieśni masowe, które uważa za bardzo ciekawe z powodów harmonicznych. Ponadto Maria Rzepecka, pianistka nauczająca w podstawówce na Miodowej, zademonstrowała ze swoimi uczennicami cykl utworków Dobrowolskiego na cztery ręce dla dzieci. I tu ja się też zdumiałam, jak zgrabne to są utworki, choć coś tam oczywiście mają, powiedzmy, z Prokofiewa. Nie są to, wbrew temu, co on chyba uważał, gnioty, ale dziełka atrakcyjne. Ja tego wszystkiego kompletnie nie znałam, a tu okazuje się, że był mistrzem w każdym gatunku, za który się zabrał.

Ponadto wykonawcy utworów Dobrowolskiego (na koncertach piątkowym i sobotnim dzielili się swoimi wrażeniami, a niektórzy – jak Zdzisław Piernik, który brawurowo zagrał Muzykę na tubę solo, czy Zygmunt Zgraja, mistrz harmonijki ustnej, który zachwycił jako solista w świetnej, dynamicznej Muzyce na harmonijkę ustną, trzy akordeony i perkusję – wspominali swoje kontakty z kompozytorem: jak wypytywał ich dokładnie o możliwości instrumentu, wszystko notował, a później pisał tak, że świetnie się grało. Pan Zgraja, w cywilu zresztą inżynier górnictwa, podsumował swoją opowieść: – Miałem mówić o problemach wykonawczych tego utworu. Mogę je streścić w jednym zdaniu: nie było żadnych problemów!

Prof. Krzysztof Szlifirski opowiadał o współpracy z Dobrowolskim w Studiu Eksperymentalnym, gdzie powstały: Passacaglia z 40 na 5, Muzyka na taśmę magnetofonową nr 1, Muzyka na taśmę magnetofonową i obój solo i Muzyka na taśmę magnetofonową i fortepian solo. Przedstawił dowcipną klasyfikację kompozytorów, z którymi pracował w studiu: wizjonerzy, którzy przychodzili z ogólną wizją, a realizator pomagał im ją skonkretyzować (taki był Bogusław Schaeffer), improwizatorzy, którzy na bieżąco tworzyli materiał i decydowali, co z nim robić (Krzysztof Penderecki) i konstruktywiści, którzy mieli dokładnie wyrysowany plan całości i trzeba było ją tylko zrealizować – taki właśnie był Dobrowolski.

Na jeden temat mam mieszane uczucia: dr hab. Anna Galikowska-Gajewska z Gdańska opowiadała o tym, jak dokonała interpretacji ruchowej (choreografii?) metodą Jaques-Dalcroze’a utworu Dobrowolskiego Krabogapa. Tak się złożyło, że również ten utwór został ruchowo zinterpretowany przez kogoś innego (Zespół Plastyki Ruchu) na wieczornym koncercie. Ta pierwsza realizacja była dość prostym odwzorowaniem tego, co dzieje się w muzyce; ta druga wchodziła z nią w dialog. Mnie jednak obie przeszkadzały. Nie muszę mieć obrazka do słuchania ciekawej muzyki.

Szkoda, że na tubie nie ma jego późniejszych utworów elektronicznych: S for S czy Passacaglia für TX – pierwszy z nich powstał bodaj w ówczesnej Jugosławii, drugi – już w Grazu, gdzie Dobrowolski spędził ostatnie kilkanaście lat życia jako profesor miejscowej uczelni. Inne z jego ostatnich utworów też były bardzo interesujące, jak jeszcze jedna Passacaglia, tym razem orkiestrowa, albo ostatnie napisane przez niego dzieło – Kwartet smyczkowy, który usłyszeliśmy w piątek. Szkoda, że tak łatwo zapomina się o dobrej muzyce. Jutro przed południem będziemy wspominać Andrzeja Dobrowolskiego jako człowieka – z jego rodziną, kolegami, studentami i przyjaciółmi.