Co jest najmniej prawdopodobne

Ta sztuka dla dzieci, która miała premierę w grudniu w szczecińskiej Operze na Zamku, z muzyką i librettem Jerzego Kornowicza według mało dziś chyba pamiętanej baśni Andersena, sprawia, że cała sala dziecięcej publiczności wytrzymuje pełne dwie godziny.

Oczywiście jest na to sposób. Przecież żadna taka widownia nie usiedziałaby tyle czasu. Nie siedzi więc i wędruje po różnych pomieszczeniach opery, zwiedzając ją jednocześnie. Dlaczego – po kolei.

Jest więc sobie królestwo, w którym wszystkim dobrze się powodziło, ale było nudno, nawet królowi. No, po prostu ciepła woda w kranie. Przyszedł CZAS NA ZMIANY! Król więc ogłasza konkurs: kto zrobi coś najmniej prawdopodobnego, ten otrzyma pół królestwa i rękę królewny. Co było dalej u Andersena, można przeczytać tutaj (nie wiem, dlaczego nie ma tu początku baśni), ale w spektaklu jest kilka różnic. Otóż właśnie ów cudowny zegar stworzony przez młodego zegarmistrza staje się pretekstem do wędrówek publiczności (po kolei, grupami). Jest to podróż do wnętrza zegara, odwiedzamy godzinę po godzinie. Symbolika w stosunku do Andersena została nieco zmieniona, ale np. cztery pory roku, pięć zmysłów czy wielka kostka, która wyrzuca szóstkę, są i tu. W każdej godzinie słuchamy innej muzyki, częściowo z udziałem instrumentalistów, częściowo elektronicznej, a nawet śpiewanej (dziewięć planet – zamiast dziewięciu muz),

Potem wraca się na salę, gdzie już normalnie toczy się reszta przedstawienia. Kiedy werdykt zapada (bardzo zabawne postacie sędziów) na korzyść zegarmistrza, tak jak u Andersena przychodzi siłacz, nazwany tu Otocham Tinpu-Młot, wrzeszczy „to ja zwyciężę” i rozbija młotem zegar. No, rzeczywiście, dokonał czegoś nieprawdopodobnego – budowaną tak długo i z takim pietyzmem rzecz zniszczył w jednej chwili. Następuje więc zmiana werdyktu i w tym momencie mamy kolejny dodatek do Andersena: Tinpu ogłasza, że wprowadzi nowy ład, i zaczyna od języka (jak każda tyrania rozpoczyna od stworzenia swojej nowomowy), zmieniając szyk zdania. Rzecz w końcu też rozwiązuje się w inny sposób: u Andersena zegar się „odradza” i staje między oblubieńcami, u Kornowicza po prostu królewna mówi „nie” i unieszkodliwia Młota za pomocą rękoczynu. Dalej jest oczywiście happy end, królewna bierze ślub z zegarmistrzem, a potem wszyscy – jak się śmieliśmy – idą na demonstrację: tańczą, śpiewają, rapują, hałasują.

Jaka jest tu muzyka? Bardzo zróżnicowana: trochę musicalu, ale ambitniejszego, trochę czystej zabawy dźwiękiem – zwłaszcza właśnie w sekcji godzin. Ani grama chałtury. Dla dzieci może nie wszystko w treści jest zrozumiałe, ale najwyraźniej dobrze się bawią. Towarzyszący im dorośli też się nie nudzą – właśnie w ich stronę jest tu przymrużenie oka. Reżyseruje Natalia Babińska, która ostatnio stale współpracuje z tym teatrem (ona też zajmuje się najbliższą premierą Brittena); dowcipną scenografię i kostiumy zaprojektowała Martyna Kander, ta sama, która współpracowała również z Natalią Kozłowską (np. przy Pierrocie i Agrippinie), a muzycznie spiął wszystko Jerzy Wołosiuk, muzyczny szef teatru, z którego inspiracji spektakl powstał. Można by mieć zastrzeżenia co do tego, w jaki sposób zająć dzieciaki, które czekają na sali na swoją kolejkę na spacer – przydałby się jakiś scenariusz. To jest słabszy punkt. Ale po spacerze już się o tym nie pamięta.

Spektakl będzie jeszcze w Szczecinie grywany – już nie w tym sezonie co prawda, ale w przyszłym na pewno.