Wędrówki po Kościele św. Trójcy
Pod poprzednim wpisem już pojawił się temat, dokąd się wybieram. I już jestem w Gdańsku, na festiwalu Organy Plus. Na początek – plus zespół instrumentalny i śpiewaczka.
Był to kolejny koncert z muzyką kompozytorów gdańskich w wykonaniu zespołu Andrzeja Szadejki – Goldberg Baroque Ensemble. Koncert-eksperyment, jak powiedział dyrygent-organista. Pierwsza część, złożona z utworów XVII-wiecznych, została wykonana na emporze, która, jak widać na zdjęciach linkowanych pod poprzednim wpisem, znajduje się w wyjątkowym miejscu: oddziela nawę główną od prezbiterium. Andrzej Szadejko wręcz zachęcił publiczność do przemieszczania się i sprawdzania kościelnej akustyki, tym bardziej, że można było słuchać z każdej strony empory – ale ogólnie lepiej to się odbiera w nawie głównej. Muzycy, będąc na górze i nie zwracając uwagi na to, co dzieje się na dole, nie mieli nic przeciwko. Nie jest psychologicznie łatwe chodzić podczas koncertu, ale jednak częściowo to się udało.
Po dwa utwory Kaspara Förstera i Johanna Balthasara Erbena (pierwszy z nich, w Gdańsku urodzony, to gwiazdor swojej epoki, drugi, uczeń Frobergera, był kapelmistrzem w Kościele Mariackim), po jednym – Crato Bütnera (kantor i organista Kościoła św. Katarzyny), Heinricha Döbla (kolejny kapelmistrz Kościoła Mariackiego) i Paula Sieferta (tamtejszy organista). Nuty tym razem nie tylko z Gdańskiej Biblioteki PAN, ale też odnalezione w Uppsali (Butner) i na Morawach (Döbel). Nie słuchano więc ich wyłącznie w Gdańsku – i słusznie, bo to znakomita muzyka. Utwory wokalne śpiewała stale współpracująca z Goldberg Ensemble Ingrida Gapova. Ma ona świetny głos do tej muzyki: mocny, selektywny, o jasnej barwie. W utworze Sieferta pojawił się zespół puzonów, który bardzo dobrze brzmiał z empory.
Drugą część zagrano już w prezbiterium i cała publiczność również się tam przeniosła. Zabrzmiały dzieła dwóch kompozytorów: Johanna Valentina Medera i Johanna Jeremiasa du Grain, również z Ingridą Gapovą jako solistką. Dzieła bardzo emocjonalne, zwłaszcza kantata du Graina zabrzmiała zupełnie po bachowsku. Muzycy nagrali już ten utwór wcześniej, ale w innym składzie – tym razem było bardziej intymnie.
Po koncercie Andrzej Szadejko przepraszał, że było za długo – wraz z przerwą i zapowiedziami wszystko trwało równo dwie godziny. Ale, jak widziałam po reakcjach, ludzie wcale tak nie uważali. Następne koncerty mają już być krótsze. Jutro „organy plus” kornet, czyli holenderski organista Liuwe Tamminga oraz wspaniały Bruce Dickey.
Komentarze
Pobutka urodzinowa 28 maja. Z przeszlych lat – W. Karolak 77 https://www.youtube.com/watch?v=-oUaeV7P7zE
A tu, na dodatek do sobotniej, organowej pobutki 🙂 https://www.youtube.com/watch?v=uT1bv1uoQIA
PS Nie ma za dlugich koncertow – co najwyzej sa za dlugie wykonania 😉
Oj tak, tak…
Dzień dobry 🙂
Dzień dobry, skoro o w tytule pojawiło się słowo „wędrówki”, to z racji chwilowego siedzenia na… miejscu zebrałem się w sobie, by coś z tego mojego miotania się przekazać w paru słowach.
PK litościwie zapewne wybaczy złamanie wszelkich zasad blogu – ale to w imię idei i po starej znajomości 🙂
xxx
On. Pierwszy.
Pojawia się. Trudno powiedzieć, że wchodzi. Raczej wkracza, a nawet wstępuje. Obdarza czekających ciepłym uśmiechem., skłania się i siada. Długo myśli zanim…
On. Drugi.
Wchodzi dość szybko, zwraca się ku czekającym, chociaż wolałby tego nie robić, jeszcze dobrze nie podniósł się, a już jego zwalista sylwetka spoczęła a ręce wybiegły ku…
On. Trzeci.
Wchodzącego dziarskim krokiem wyprzedza szeroki, wręcz promienny uśmiech na jego twarzy. Na chwilę przystanie, skłoni się głęboko, po czym na nic nie czekając rzuci się na…
On. Czwarty.
Wchodzi tak, jak się wchodzi na wykład, do biura. Jakby właśnie przed chwilą przypomniał sobie, od czego zacząć i nie chciał stracić z tego konceptu niczego; dlatego tylko szybkie przelotne powitanie i…
Można by jeszcze przeciągnąć ten festiwal wejść, wkroczeń, wbiegnięć, będących ICH swoistym znakiem rozpoznawczych, może wystudiowanym a może nie – w każdym razie dosyć dobrze oddający coś z ICH natury, osobowości.
Każdego z nich widziałem już wielokroć wchodzącego w ten swój jedyny sposób. Ale też to, co potem następowało, to już nie była znana i przewidywalna lub przeczuwalna oczywistość.
Pierwszy postanowił zabrać nas w podróż śladami ostatnich chwil czterech Wielkich. Przy tym podróż bez przesiadek, bez przystanków, długodystansową.
Drugi zachował się trochę jak Stevensonowski doktor Jakyll i pan Hyde. Tyleż skutecznie, że pierwsze spotkanie wzniosło nas na wyżyny szczęścia z racji spotkania kogoś tak cudownego. Noc okazała się wszakże bardzo ciemna i jęki grozy parę razy dało się dosłyszeć.
Trzeci – trochę podobnie jak Pierwszy – poszedł tropem ostatnich dokonań jednego z czterech Wielkich – ale idąc dokonywał spektakularnych odkryć w tej podobno dosyć dobrze już znanej materii.
Czwarty – ma w sobie coś z każdego z poprzednich, ale nie jest ani ich kompilacją, ani przeciwieństwem. Krocząc najbardziej utartymi szlakami – robi to w swój własny sposób. Rezultaty jego przemyśleń są częstokroć imponujące, ba – zjawiskowe.
Dopiero co całą tę czwórkę widziałem, słyszałem. Nie zagrali niczego nieznanego mi wcześniej. A w zasadzie grali utwory grane wszędzie i przez wszystkich. Motywacje wyborów zostawmy na boku. Chociaż:
Pierwszy – Andras Schiff – (10 maja, Lipsk) złożył program swojego imponującego recitalu z ostatnich sonat Mozarta, Schuberta, Haydna i Beethovena. Prawie dwie godziny pianistycznego maratonu bez przerwy. Już sam nie wiem co bardziej podziwiać: wytrzymałość, wyobraźnię, inteligencję, sprawność sir Andrasa.
Przy tym fenomenalna kontrola dźwięku Schiffa dawała wrażenie, że sonata Mozarta była zagrana na innym instrumencie niż następująca po niej sonata Schuberta, a z kolei z Haydna zrobić klejnot niebywałej urody.
Drugi: Grigorij Sokołow (16 maja – Katowice)- w pierwszej części zagrana pomnikowo Fantazja Schumanna wbiła w fotel, z którego spadłem po usłyszeniu sonaty b-moll Chopina. Z tym, że spadłem z powodu ogłuszenia łomotem w pierwszych dwóch częściach sonaty. GS z jednego przysiadu dorżnął instrument, mnie i Chopina. Nie rozumiem – chociaż próbowałem – całego tego konceptu. O ile jeszcze finał starałem się widzieć – tak jak profesor Tomaszewski – jako epilog pewnej narracji (i wówczas jego muzyczna płaskość zaproponowana przez GS jakoś by się tłumaczyła), o tyle imperialne tłuczenie w Doppio movimento, a jeszcze bardziej w Scherzo rozłożyło mnie. Nie przestaję myśleć o Sokołowie jako pianiście wielkim. Ale również muszę pomyśleć o nim jako o pianiście niezrozumiałym w niektórych wyborach.
Trzeci – krótko: Zimerman (19 maja – Wiedeń). Było to powtórzenie przeżyć sprzed roku w Rzymie. Słowo „powtórzenie” jest tu tylko techniczną informacją. Bo w rzeczywistości jest to raczej zbliżenie się do tego, o czym mówił sam KZ – czyli jego wieloletnie próby odczytania ostatnich dwóch sonat Schuberta. W sali Musikverein dotarło do mnie, że sonata A-dur nie jest elegijnym testamentem chorego Franciszka – tak właśnie postrzegana przez wielu pianistów (nawet w Scherzo czy w Rondo). W ujęciu Zimermana jest ona absolutnie afirmacją życia – życia nawet wtedy, lub zwłaszcza wtedy, gdy za progiem już stoi śmierć. Dojmujący wyraz rezygnacji (ale i buntu) dał KZ w ostatniej sonacie B-dur. Poprzedzonej czterema mazurkami K.Szymanowskiego z op.50 – cudo interpretacyjne. Na bis wykonał 3 preludia op.1 Szymanowskiego, które w drugiej wersji programu koncertu otwierały recital (akurat ta zmiana – nie wiem, czy nie z inicjatywy KZ, była wyjątkowo sensowna). Piszę w drugiej, gdyż w pierwszej wersji pierwszą połowę miała wypełnić sonata c-moll op.111 LvB.
A czwarty? Paul Lewis (23 maja – Berlin).
Jak wiadomo bacznie obserwuję od paru lat jego dokonania, bo jest co obserwować. Nie inaczej (chociaż rok temu w Pradze trochę chyba marudziłem) było tym razem w sali kameralnej berlińskiego Konzerthausu. Gdzie zagrał Schuberta sonatę H-dur op. 575, Brahmsa 4 Ballady op.10 w pierwszej części, a w drugiej tegoż Johannesa 3 intermezza z op.117, by zakończyć wieczór Liszta Fantasia quasi Sonata – po lekturze Dantego. Sonata H-dur nie jest zbyt wdzięczna w graniu, narracja muzyczna jest tu wyjątkowo wyboista i trzeba sporej wyobraźni by rzecz uporządkować. A że czego jak czego, ale wyobraźni Lewisowi nie brak, to wyszedł z tej próby (Schubert) świetnie. Brahmsa ballady i intermazzi były kapitalnym budowaniem podwalin pod monument lisztowski. Dawno temu bardzo cmokałem nad balladami granymi przez Leif Ove Andsnesa w Musikverein – Lewisowskie odczytanie tych klejnotów było zgoła inne, wszakże uciecha nie gorsza. Mam nadzieję, że lisztowska Fantazja znajdzie się na kolejnej płycie Anglika, bo jest to interpretacja zjawiskowa. Wydawać by się mogło, że jakoś znam już i możliwości i temperament i typ wrażliwości tego pianisty – Bogu dzięki nie do końca. Kocham w tym moim tłuczeniu się po salach koncertowych te właśnie momenty, gdy czujemy, że brakuje nam tchu, że chcemy z obcymi nam współsłuchaczami wskoczyć na fotele i wrzeszczeć w uniesieniu jak fanki Presleya.
Podobne chwile przeżyłem dopiero co również we wiedeńskim Konzerthausie (26 maja- sala kameralna), gdzie w maratońskim wieczorze wykonano 3 kwartety fortepianowe Brahmsa. A grali je bajecznie: Leif Ove Andsnes, Christian Tetzlaff, Tabea Zimmermann i Clemes Hagen, Jak wiadomo zebranie czwórki kapitalnych muzyków w kwartecie jeszcze nie gwarantuje niczego. Po wiedeńskim koncercie mam nadzieję, że en program znajdzie się na płytach. Oby. Już po pierwszym kwartecie słałem PK sms-a, że z estrady idą iskry, ja gorączkuję, sala szaleje. I tak było do końca.
DLa każdego, kto twierdzi, że kameralistyka jest nudna, nieciekawa i do tego pachnie naftaliną – po takim koncercie musi powiedzieć, że żył w grzechu niewiedzy. Ta czwórka muzyków zagra ten program jeszcze w Londynie (dzisiaj), w Paryżu i Brukseli – jeżeli ktoś ma szansę, niech idzie (na miejsca stojące, siedzące, leżące – i tak skończy fruwająco).
A po drodze był jeszcze cudowny festiwal katowicki – z kapitalną frekwencją na sali (w tym mnóstwem ludzi młodych, bardzo młodych, średnio młodych, bo starsi też dzielnie stawiają się na koncertach), no i londyńczycy we Wrocławiu, wiedeńczycy lada moment.
Za Heinem cytując: Im wunderschönen Monat Mai…
Muzyczna chwilo trwaj, ach trwaj…
Piękny esej, 60jerzyku, dzięki.
Ja te ostatnie sonaty Schuberta w wykonaniu KZ odebrałam jako wyraz dziecięcej bezradności. Przy B-dur miałam łzy w oczach. Myślę, że niemało daje kontekst. Już Ci wspominałam, że ten Szymanowski wydaje mi się w tym zestawieniu ryzykowny, ale skoro był piękny… 🙂 Wersja z wariacjami (choć one zapewne nie młodego Schuberta) była z pewnością spójniejsza.
Gdyby ktoś był zainteresowany:-) Na rozpisce występów na stronie Maestra nie ma, a na stronie NFM taki dziwo i cudo znalazłam:
http://www.nfm.wroclaw.pl/component/nfmcalendar/event/5219
Ciekawe, koncert fortepianowy Mozarta z towarzyszeniem kwartetu?
Ano ciekawe. Już ktoś mi o tym koncercie wspominał 😉
Dopiero dziś czytam, z wielką przyjemnością, opis peregrynacji koncertowych pana 60Jerzy, za który dziękuję. Wymagający, gęsty, to tekst, wymaga powrotów. Pięknie można pisać o przeżywaniu muzyki. Aż się chce posłuchać tych utworów i zastanowić się, czy tak samo bym je zinterpretowała. Zazdroszczę tych przeżyć, proszę o więcej, gdy będzie okazja. Czytanie umożliwia poczucie współuczestnictwa.
Również zwracam uwagę na rytuał wejść i wyjść. Postrzegam te momenty za jedne z najintymniejszych w czasie koncertu, gdyż, mam poczucie, że artysta jest w nich najbardziej pozbawiony kontroli, bezbronny. Gdy wchodzi musi w mgnieniu oka oswoić się z publicznością, jednocześnie stawić jej czoła i zbliżyć się do niej. Gdy wychodzi cały czas przeżywa jeszcze muzykę. Dopiero kolejne wejścia, po skończonym koncercie, to powrót do świata.