Mozart, Chopin i przyjaciele

Mozart i jego młodszy przyjaciel (i uczeń) Hummel, Chopin i jego starszy przyjaciel Józef Nowakowski – tak w skrócie można streścić poniedziałkowe koncerty.

Po południu w Studiu im. Lutosławskiego – grupa kameralistów, w każdym utworze w nieco innym składzie. Symfonię g-moll Mozarta KV 550 opracował na kwartet o dość szczególnym składzie – flet (Łukasz Długosz), skrzypce (Jakub Jakowicz), wiolonczela (Marcin Zdunik) i fortepian (Paweł Wakarecy) właśnie Johann Nepomuk Hummel. Słuchając tego wykonania myślałam, że o wiele bardziej mi odpowiadałyby tu instrumenty historyczne. Brzmienie współczesnych instrumentów jest w tym kontekście jakieś „tłuste”, a pianista na dodatek robił co jakiś czas jakieś dziwne rubato, jakby chciał ten utwór doromantyzować.  O wiele bardziej podobał mi się już autentyczny Mozart – Kwintet klarnetowy A-dur KV 581, ale też raczej ze względu na partię klarnetową wykonywaną przez znakomitego Paula Meyera ze szlachetną prostotą, która obnażała mniejszą stylowość gry smyczkowców.

Jednak głównym punktem programu był Kwintet fortepianowy Es-dur Józefa Nowakowskiego, „Nowakosia”, jak o nim pisał Chopin. Nie po raz pierwszy był on wykonany na Chopiejach, już zabrzmiał tu trzy lata temu w międzynarodowym składzie; troje na pięciu muzyków (Katarzyna Budnik-Gałązka, Marcin Zdunik i Nelson Goerner) grało i dziś, a dołączyli Jakub Jakowicz i Sławomir Rozlach. Dobrze, że od czasu do czasu przypominany jest ten wdzięczny utwór (grywał go też Jurek Dybał z kolegami). Ale w tym roku po raz pierwszy osiągnął sukces zagraniczny: został wykonany przez ten sam skład muzyków na festiwalu w Lugano i otrzymał owację na stojąco! W Warszawie też się jej doczekał, ale nie oczekiwano już bisów, bo trzeba było pędzić na następny koncert. Wspomnę tylko, że Goerner grał chyba jeszcze piękniej niż trzy lata tamu. To jego wypowiedź z tamtego festiwalu.

Wieczorem w FN – Orkiestra XVIII Wieku. Frans Brüggen nie żyje już od dwóch lat, przed jego śmiercią mówiło się, że zespół może się rozwiązać. ale tak się nie stało. Grają dalej. I dobrze, bo czegoś byłoby na tym festiwalu brak. Od razu powiem, że mnie byłoby brak przede wszystkim takiego wspaniałego Mozarta – Koncertu klarnetowego KV 622, napisanego dla przyjaciela Antona Stadlera (podobnie jak Kwintet). Koncert ten orkiestra zagrała z solistą jako dyrygentem, a Eric Hoeprich był współzałożycielem zespołu, więc wszystko zostało między swoimi. Ciekawe było też porównanie brzmienia współczesnego klarnetu Paula Meyera i klarnetu basetowego używanego w czasach Mozarta, o nieco innej formie. Ten ostatni brzmi cudownie, miękko i ciepło. Najpiękniejsza chyba napisana przez Mozarta melodia, ta z drugiej części, zabrzmiała intymnie i wzruszająco. Przypomniała mi się anegdota opowiadana przez wybitnego klarnecistę Giorę Feidmana (tutaj pod koniec wpisu).

W koncertach Chopina, wykonanych pod batutą Grzegorza Nowaka, orkiestra czuła się już bardziej skrępowana, nie z powodu dyrygenta zresztą, tylko młodych solistów. Dla obu kontakt z instrumentem historycznym (erard 1849) był eksperymentem i to bardzo się odczuwało. Wydało się, że Szymon Nehring jest mniej osadzonym w klawiaturze pianistą, momenty miał naprawdę ładne (w tym bis – Etiudę cis-moll op. 25 nr 7), lecz często wydawał się mało słyszalny, natomiast Eric Lu ma tendencję do zapędzania i wręcz nie sposób chwilami za nim nadążyć, co tworzy w orkiestrze nerwówę. Były jednak i w koncertach chwile piękne: wejście dętych na początku i końcu II części Koncertu f-moll, ładna odzywka roku w finale, a w Koncercie e-moll śliczne brzmienia smyczków z tłumikami w II części (chopinowski „srebrny tonik”) i zaskakujące brzmienie fagotu, przypominające waltornię. No i pełne temperamentu kotły.