Dni żywiołów

W tym roku miałam czas zaledwie na kilka – w sumie pięć – koncertów Szalonych Dni Muzyki, które odbywały się od piątku do niedzieli pod hasłem: Natura.

Hasło tak szerokie, że festiwal realizujący je mógłby równie dobrze trwać tydzień i odnoszę wrażenie, że miałby równe powodzenie. Ale niestety na więcej niż te 58 koncertów, wliczając występy szkół i Smykofonie, zwyczajnie nie było kasy. Już nawet nie chce się tłumaczyć, jak bardzo warto w tak piękne działania edukacyjne inwestować. I tak nikt poza już przekonanymi nie zrozumie.

Było więc, co było. Ja trafiłam te pięć razy bardzo dobrze. Wczoraj rano byłam na koncercie Meccore String Quartet – marka znana z poziomu, więc można było spodziewać się dobrego efektu. Najpierw zespół sam zagrał I Kwartet smyczkowy Szymanowskiego – jeśli ktoś nie słyszał go na żywo, to może przekonać się z płyty, że to świetne wykonanie. Potem jeden ze skrzypków Wojciech Koprowski) zszedł ze sceny, dołączył za to kontrabasista Tomasz Januchta i pianista Jonas Vitaud i zagrali Kwintet „Pstrąg” Schuberta – też znakomicie. Publiczność zachowywała się fachowo i nie klaskała między częściami (choć mówiono mi, że był i taki koncert, kiedy klaskano między WSZYSTKIMI częściami Pór roku Vivaldiego…

Dziś rozpoczęłam dzień z festiwalem w sali im. Moniuszki, która na czas festiwalu zmieniła nazwę na Gwiaździstą. Najpierw pojawił się duet nazywany „ptasi śpiewacy”: Johnny Rasse i Jean Boucault, którym towarzyszyły Geneviève Laurenceau na skrzypcach i Shani Diluka na fortepianie, grając takie hity jak Ptak prorokiem Schumanna, Dziewczyna i słowik Granadosa czy uwertura do Sroki złodziejki Rossiniego. Specjalnością panów jest naśladowanie ptasich odgłosów, w którym są perfekcyjni, a jeszcze dodają warstwę aktorską. Szkoda, że wypełnili tylko połowę koncertu; potem grała orkiestra TWON pod batutą Piotra Staniszewskiego, wykonując fragmenty dzieł, które akurat są tu wystawiane, związane z przyrodą, jak wstęp do Latającego Holendra (z burzą na morzu) albo tańce z Jeziora łabędziego.

To był koncert dla dzieci. Dla wszystkich zaś był występ dwojga chińskich artystów: Jiang Jian-Hua grającej na er-hu i Yanga Baoyuana na pipie. Zwłaszcza solistka to prawdziwa wirtuozka, grająca z wielką ekspresją. Było dużo naśladownictwa przyrody, bardzo sugestywnego, była rzewna opowieść, którą usłyszawszy Seiji Ozawa podobno się popłakał ze wzruszenia i zaczął ją zapraszać na największe estrady. A na bis niespodzianka: w takiej wersji Czardasza Montiego chyba nikt z nas nie słyszał. Pani Jiang grała ogniście jak prawdziwa Cyganka. Pełne multikulti. Swoją drogą zawsze się zdumiewam siłą dźwięku dobywającą się z tak malutkiego pudła rezonansowego (choć tym razem instrumenty były nagłośnione).

I znów inny świat: Sinfonia Varsovia w wersji kameralnej pod batutą Grzegorza Nowaka, w dwóch utworach „przyrodniczych” z okresu klasycyzmu: Symfonii „Polowanie” Carla Stamitza (1745-1801) i Symfonii „Muzyczny portret natury” Justina Heinricha Knechta (1752-1817). Ten drugi utwór podobno był inspiracją dla Pastoralnej Beethovena. W obu mniej więcej te same ilustracyjne elementy: naśladownictwo śpiewu ptaków i mroczno-leśnych nastrojów oraz odzywający się co jakiś czas róg albo parę rogów. Bardzo miła muzyka, świetnie poprowadzona – Nowak ma rękę do takich obrazków. Nawiasem mówiąc bardzo się cieszę, że to on właśnie poprowadzi w TWON premierę Goplany Władysława Żeleńskiego.

No i na koniec (dla mnie), znów w dużej sali – Symfonia alpejska Richarda Straussa w wykonaniu orkiestry FN pod batutą Jacka Kaspszyka. Ależ żywioły rozpętał, burzę z piorunami, potęgę górskich szczytów. Jeśli nawet nie było idealnie, to i tak robiło wrażenie. Po takiej dawce natury zakończyłam swoją przygodę z Szalonymi Dniami Muzyki. Parę dni odpoczynku się należy.