Małymózg, Pałka, Osioł i kumple

Kto by pomyślał, że dzieło z 1939 r. może być aż tak aktualne. Ale cóż, klimaty mamy dziś na świecie podobne.

Librecista Złotego runa Aleksandra Tansmana, Salvador de Madariaga, był postacią niezwykłą. Zważywszy jego życiorys trudno się dziwić, że wiedział, czym jest totalitaryzm. Pisząc swoją bajkę – bo to opowieść w konwencji bajki – umieścił jej akcję w takiej właśnie krainie. Cocagne (Pays de Cocagne znaczy mniej więcej to, co Schlaraffenland; przypomnijmy sobie słynny obraz Bruegla), tłumaczony w tym spektaklu jako Kraina Szczęśliwości, jest królestwem, którym rządzi kompletnie już zidiociały i znieczulony na rzeczywistość – budzony tylko na posiłki – król Tireboule (przetłumaczony jako Strzałwgłówkę), któremu stale towarzyszy Błazen oraz Tygrys Narodowy (w tym spektaklu jako lampart). Podlega mu też rząd o równie wymownych nazwiskach – słysząc je publiczność pęka ze śmiechu. A więc: premierem jest Prudent Courtecervelle (Ostrożny Małymózg), ministrem porządku publicznego – Barbare Matraque (Barbarzyńska Pałka, właściwie maczuga), ministrem publicznej rozrywki – Analphabète de la Bourrique (bardzo arystokratycznie brzmi, prawda? La bourrique to dosłownie oślica), ministrem skarbu – Vincent Longuemain (Wincenty Długarączka), ministrem sprawiedliwości zaś – Tortueux Renard (Pokrętny Lis).

W tym kraju najpoważniejszą osobą jest błazen, bo nie nosi maski, w przeciwieństwie do obywateli, zastygłych, bezmyślnych i ospałych w swojej „szczęśliwości”. Państwo utrzymuje się z corocznych postrzyżyn złotego uwłosienia niejakiego pana Jeana Laine (Jan Wełna) – to właśnie owe tytułowe złote runo. Wszyscy traktują tę sytuację jako coś naturalnego i na podchwytliwe pytanie Błazna, co by było, gdyby Jan Wełna umarł, nikt nie ma dobrej odpowiedzi. Skąd się biorą pieniądze? Ano same się biorą, ze złupienia bogatego obywatela. A jak przestaną się brać, co będzie? Tak daleko wyobraźnia nie sięga nie tylko w tej tyranii. W ogóle wciąż spotykamy tu bardzo znajomo brzmiące teksty, aż żałuję, że nie wynotowałam.

W sumie jednak nie jest to opowieść ponura, ale dowcipna i lekka. Mamy bowiem do czynienia z muzyką Tansmana, która tu ukazuje wszystko, co najlepsze z francuskiej dwudziestowiecznej tradycji, od Ravela począwszy po Poulenca czy Honeggera (tak, to był Szwajcar, ale przecież z Paryżem powiązany). A przy tym jest to jednak bardzo tansmanowskie, rozpoznawalne, są tu charakterystyczne harmonie, faktury, humor, kontrapunkt (dwie fugi!), rytmy prawie jazzowe. Dobra, pozytywna energia. Takie pożegnanie z beztroską przedwojenną Europą. Muzyka (jak słusznie powiedział spotkany macias1515), którą można łyżkami jeść.

Świetnie była przygotowana – najpierw przez asystenta, Rafała Kłoczko, później ostateczny szlif dał Łukasz Borowicz. Znakomicie brzmi orkiestra. Wśród solistów warto zwrócić uwagę na Patrycję Krzeszowską w roli księżniczki Albiny; Łukasz Gaj w roli Błazna był tym razem w dobrej formie; dużo było pomniejszych, ale smacznych ról (kilkoro śpiewaków odgrywało po parę postaci). Miał to początkowo być właściwie koncert z drobnymi elementami inscenizacyjnymi, ale ostatecznie można powiedzieć, że był to szczególny rodzaj inscenizacji – soliści, którzy mieli śpiewać z nut, dużą część śpiewali z pamięci, w związku z tym mogli wykonywać niewielkie zadania aktorskie; kilku z nich towarzyszyli tancerze jako ich alter ego, natomiast z powodu awarii zupełnie nie wyszła warstwa projekcji. Reżyserka Maria Sartova była strasznie zestresowana z tego powodu, tym bardziej, że zajmowali się tym goście z Francji: Yves Collet (dekoracje i reżyseria świateł) i Matthieu Mullot (multimedia, wizualizacja). My jednak – jak rozmawialiśmy z kolegami – uznaliśmy, że wcale nam aż tak wiele nie brakowało, bo muzyka i treść były tak bogate, że wielu dodatków nie było trzeba. Na sobotnim spektaklu jest nadzieja, że wszystko pójdzie dobrze. No i może spektakl kiedyś wróci? Bardzo warto by było.