Powrót Monteverdiego
W Dworze Artusa odbyła się właśnie druga część serialu, którym raczy nas zespół Les Arts Florissants z okazji przypadającej w przyszłym roku 450. rocznicy urodzin Monteverdiego.
W zeszłym roku wykonał trzy pierwsze księgi, dzieła młodego kompozytora. Tym razem kolej przyszła na księgi IV, V i VI – twórczość człowieka dojrzałego zarówno artystycznie, jak i życiowo. To była już pierwsza dekada XVII w., czas, gdy pojawiły się pierwsze opery. W cztery lata po wydaniu czwartej księgi, a w dwa po piątej, Monteverdi stworzył Orfeusza. W tym samym roku zmarła jego żona… I wydana w kilka lat później szósta księga ma charakter żałobny – niewykluczone, że i z tego właśnie powodu.
Czwarta jednak księga jest przede wszystkim erotyczna – z bardzo, by tak rzecz, obrazowym Si, ch’io vorrei morire. (W omówieniu w książce programowej Piotr Wilk pisze: „Typowa dla manieryzmu przesada i emfaza muzycznej ilustracji tekstu zdaje się tu graniczyć z poczuciem dobrego smaku” – cóż za pruderia i anachroniczność…) Madrygały zarówno z czwartej, jak z piątej księgi traktują o miłości zarówno szczęśliwej, jak i – częściej – nieszczęśliwej, będącej, jak wiadomo, bardziej działającym na egzaltację poetycką bodźcem. Dużo tu chromatyzmów i innych nowoczesnych środków językowych. Emfatyczność – tak, ale raczej operowa.
Szósta zaś księga ma budowę szczególną – poza dwoma pojedynczymi madrygałami (Ohimé il bel viso oraz Zefiro torna) składają się na nią dwa cykle tragiczne w wymowie. Jednym jest słynny Lamento d’Arianna, drugim – Sestina: Lagrime d’Amante al sepolcro dell’Amata.
Wszystkie więc księgi wymagają – poza ogromną sprawnością wokalną – umiejętności odtwarzania intensywnych emocji. Les Arts Florissants w składzie sześciu śpiewaków z Paulem Agnew na czele, który pokazuje tu zupełnie innego rodzaju klasę niż w Dowlandzie (w niektórych częściach towarzyszą im instrumentaliści – harfistka, lutnista i klawesynista) są pod tym względem znakomici. Właśnie emfatyczność jest tu całkowicie odpowiednia. Wszyscy są bardzo ekspresyjni, a najbardziej Agnew oraz sopranistki, zwłaszcza Myriam Allen. Dźwięki przeciągłe, niemal krzyczące… też niby można powiedzieć, że „graniczą z poczuciem dobrego smaku”, ale cóż to jest w tym wypadku ów dobry smak?
Za rok – ciąg dalszy.
Komentarze
Pobutka 8 XII J. Sibelius 151; B. Martinu 126; C. Brown 107; G. Souzay 98; S. Davis Jr 91; Jimmy Smith 88; J. Morrison 73;
https://www.youtube.com/watch?v=gQfM7UTm93Y
https://www.youtube.com/watch?v=w4tf9TMqmhA
Wczorajszy koncert był, jak do tej pory, chyba najciekawszy. Les Arts Florissants urzekał swoim emocjonalnym wykonaniem Monteverdiego i zachęcał do zadumy nad miłością i cierpieniem. Słuchając, zastanawiałam się, jak ta muzyka brzmiała na dworze w Mantui. Czy była równie podziwiana jak obecnie? Będąc zeszłego lata w tym mieście szukałam śladów Monteverdiego, ale, w odróżnieniu od Mantegni – nadwornego malarza, niewiele ich tam. Miałam wrażenie, że tradycja muzyczna jest zdecydowanie mniejszym powodem do chluby dla miasta niż tradycja artystyczna, malarska. Czy był zatem Monteverdi – kapelmistrz na dworze Gonzagów – uważany za rzemieślnika, czy miał już w swoich czasach status wybitnego artysty?
To jest pytanie anachroniczne, wydaje mi się. Dzielić ludzi na artystów i rzemieślników zaczęli na dobre romantycy i tak już zostało, bo z jakiegoś powodu ludzkość uważa to za dobre i słuszne. Skutkiem ubocznym są nieprzeliczone rzesze artystów z drastycznymi brakami warsztatowymi i/lub intelektualnymi, ale nic im nie zrobisz, bo to przecież artyści, nie rzemieślnicy, więc konkretne umiejętności im niepotrzebne, a wymaganie takowych – obraźliwe. Monteverdi był zaś uważany za wybitnego rzemieślnika, czyli artystę. 🙂
Dla dzisiejszych władz Mantui jakimś usprawiedliwieniem może być fakt doszczętnego złupienia miasta w 1630 roku, kiedy zniszczono m.in. wszystko, co się nadawało na podpałkę. Z kwitów Monteverdiego ocalaly tylko te, które wcześniej opublikował albo skopiował i zabrał do Wenecji. Ale to tylko częściowe usprawiedliwienie. Prawda, z obrazami jest mniej roboty, wystarczy powiesić i biletować. 😛
@ Wielki Wódz
Dziękuję za wyjaśnienie losów spuścizny Monteverdiego.
Co do podziału na artystów i rzemieślników, czy romantycy zaczęli na dobre, to nie wiem. Ale pierwsi zaczęli na pewno starożytni Grecy, dla których artystami byli poeci. Często poglądy na temat starożytnej sztuki w ogóle czerpie się z tekstów dotyczących poezji właśnie.
Natomiast malarze, rzeźbiarze uważani byli tylko za wytwórców. Czynność, którą wykonywali, ich twórczość, to było „techne”, czyli dzisiejsze rzemiosło.
A później przyszedł Duchamp i wyrównał…..(sorry za drastyczne uproszczenie).
No, w Mantui to nawet ich nie trzeba na ścianach wieszać, bo Mantegna sam od razu je tam umieścił 🙂 Giulio Romano – nieopodal na daczy – zresztą też. A Monteverdi na ani w murach faktycznie się nie utrwalił. Za to w Wenecji zawsze można odwiedzić jego grób w bazylice dei Frari. Najlepiej mając w uszach taki koncert Les Arts Florissants. W transmisji (dla mnie tym razem tylko w ten sposób) – podobnie jak w zeszłym roku na żywo – brzmiały fascynująco.
Oj jak mówimy o Duchampie, to już wolę stary elitarny podział:-)
Czy podzial artysta / rzemieslnik nie jest cokolwiek arbitralny, odzwierciedlajacy poglady piszacego o danym tworcy? Pamietam bardzo dawne pogadanki (dla uczniow – chyba Waldorff) o Haydnie i Mozarcie jako sluzacych w liberiach: mowil o zwyczajach tamtych czasow. Czy mozna przypuszczac, ze uwazano ich za artystow?
Pare dni temu przerzucalem “Barbarzynce w ogrodzie” – w pierwszym rozdziale Herbert pisze o “artystach z Lascaux”. Czy byli artystami w oczach swoich wspolczesnych? Bardzo watpie.
Na koniec maly cytat 😉
“- Gazu.
Silnik krztusil sie, walil w rure, nie majac przejscia. Pod palcami Rusteckiego nabral wolnych obrotow, takich, ze mozna bylo policzyc migajace skrzydla wentylatora. Wszyscy pokiwali glowami.
– Artysta.”
😀
No to jeszcze wrócę do tak obiecująco rozpoczętej wymiany poglądów. Nie zastanawiałem się nad tym przez ostatnie trzy dni, więc pewnie wypadnę blado. 🙂
Grecy i poeci – tak. To bardzo znamienne, że właśnie poeci, czy literaci w ogóle. Kto pisał (czy mówił) pięknie, z wyszukanymi rytmami i w ogóle, był artystą. Kto zdobił przedmioty codziennego użytku, choćby takie duże i z marmuru, nie był. Muzyka w ogóle Grekom nie przeszkadzała w życiu, podobno coś brzdąkali akompaniując poetom, a poza tym prowadzili poszukiwania matematyczno-fizyczne. Czy to nam czegoś nie przypomina, a konkretnie sytuacji we włoskich miastach pod koniec XVI wieku? Ówczesne elity naczytały się starożytnych pism, z definicji napisanych przez literatów i filozofów, a nie muzyków. Wszystko, co kulturalne, miało początek u tych autorów. Poetów w Italii było wtedy jak psów na Powiślu, ceniono ich i czytano, a muzycy ukladali do ich wytworów muzykę ilustracyjną, aż doszli do ściany z podporządkowaniem materii dźwiękowej tekstowi. Nazywamy to manieryzmem. Wtedy niektórzy zaczęli kombinować inaczej, wracając do starożytnych korzeni, a raczej tego, co sobie na podstawie starożytnych ksiąg wyobrażali o tych korzeniach, i jęli brzdąkać jak Orfeusz czy inny Apollo. To nazywamy z kolei monodią. Cały czas w roli głównej był tekściarz, czyli artysta. Elita ekscytowała się, że pan Striggio młodszy napisał poezyje i będą wystawione z oprawą muzyczną Monteverdiego – nie odwrotnie. W operze jeszcze dobry wiek później ta zasada obowiązywała. Po co tyle marudzę? Aby uzasadnić tezę o romantykach powołujących do życia artystę jako byt odrębny od szarego człowieka, bo dopiero wtedy i muzyk, i malarz, a z czasem i aktor (zgroza zupełna) nabył prawa takie, jak od czasów greckich miał literat. A potem, rzeczywiście, przyszedł Duchamp. No i internet, nie zapominajmy o internecie. Dawniej artyści (w rozumieniu post-duchampowskim) publikowali w szaletach publicznych, teraz mają lepiej.
Uprzedzam ewentualne bardzo cięte riposty – tak, ja też mam lepiej, zwłaszcza, że miłośnicy muzyki to niewielki odsetek klientów szaletów. 😎
Bardzo ciekawe spojrzenie na relację między literaturą a muzyką w XVI wieku. Chciałabym jednak odnieść się jeszcze do starożytności, gdyż muzyka nie tylko nie przeszkadzała Grekom. To jednak pewna deprecjacja. Niech przewodnikiem będzie Platon. Poezja to synonim trzech sztuk: poezji, muzyki i tańca. Stanowiły one jedność.
W „Państwie”, w części poświęconej wychowaniu strażników Platon twierdzi, że wychowanie ma mieć charakter muzyczny, gdzie: taniec wyraża wrodzone człowiekowi poczucie rytmu i ładu, poezja dostarcza
wzorów zachowania, a potęga muzyki polega na wzbudzaniu afektów. I to dzięki pośrednictwu muzyki przekaz poezji zapada w pamięć (czyli relacja odwrotna niż ta w XVI wieku:-). Greków fascynowała dwuznaczność muzyki. Była matematyczną strukturą, a jednocześnie posiadała potencjał ekspresyjny być może największy ze wszystkich sztuk. Można ją traktować jako odwzorowanie harmonii duszy i kosmosu.
A, jeśli mowa o artyście i romantyzmie, to jeszcze pewnie można by przywołać powstałą wówczas teorię geniuszu, która niewątpliwie przyczyniła się do wywyższenia artysty.