Akustyka pana Toyoty

Jeśli chodzi o jakość akustyki, to Elbphilharmonie ma niemało wspólnego z NOSPR, choć na wygląd wydawałoby się, że niewiele.

Na oko przypomina bardziej Filharmonię Berlińską, choć różnica jest taka, że tu można chodzić naokoło (podobnie ma być w nowej siedzibie Sinfonii Varsovii). Typowa „winnica”, dużo tarasów, wszystko w złamanej bieli. Materiał – gips z dodatkiem recyklingowanego papieru, oczywiście drewno (na podłodze – tu wszędzie dąb francuski – i z tyłu krzeseł). A brzmi niestety aż za dobrze (i jasno też jak w Katowicach), tzn. nic się nie ukryje. Z NOSPR już wiemy, czym to grozi.

W pierwszej części siedziałam, gdzie mnie posadzili – po prawej stronie nad samą sceną, i jest tam jakby się siedziało w orkiestrze, ale nie przesadnie głośno, czyli można wytrzymać. Zesłanych na wysokie balkony muzyków (Philippe Jaroussky z harfistką Margret Köll, Ensemble Praetorius) też było nieźle słychać, największy kłopot był może z Jarousskym, ale to jego kłopot osobisty, bo czy to normalne, żeby było go słychać gorzej od harfistki? W drugiej części jednak postanowiłam spenetrować, jak się słucha naprzeciwko sceny – usiadłam na wypatrzonym wcześniej miejscu. No i, tak jak w NOSPR, wszystko jest na patelni. Tzn. niebezpiecznie dobrze słychać i uszy mi chwilami więdły, gdy usłyszałam niedostrojony akord dętych we wstępie do Parsifala, a jeszcze bardziej, gdy w finale Dziewiątej Beethovena wyszedł na scenę sam Bryn Terfel i wydał z siebie coś takiego, że nie poznałam O, Freunde. To rzeczywiście były nicht diese Töne, aż przykro. Za to świetna była mezzosopranistka Wiebke Lehmkuhl i tenor Pavol Breslik (który zasłużył się jeszcze w nowym, specjalnie skomponowanym na tę okazję utworze Wolfganga Rihma Reminiszenz), mniej podobała mi się sopranistka, ale tu nie ma co wybrzydzać – najpierw odwołała występ Anja Harteros, potem Camilla Tilling i padło na Hannę-Elisabeth Müller.

No, ale jaki jest jeszcze problem z salą Elphi podobny do NOSPR? Oczywiście ten, że słychać świetnie wszystko, co się dzieje na widowni. Publiczność niemiecka, jak wiadomo, jest o wiele bardziej zdyscyplinowana od polskiej, nawet się zdumiałam, jak oni zrozumieli, że między utworami nie trzeba klaskać, ale i oni nie wytrzymywali tak długiego czasu i troszeczkę sobie pokasływali. I to oczywiście było słychać. Takie więc są minusy, ale plusów chyba jednak więcej. Trzeba grać dobrze i tyle…

Co do programu: trzeba powiedzieć, że szef NDR Elbphilharmonie Orchester (taka już jest oficjalna nazwa hamburskiej Radiówki) Thomas Hengelbrock ułożył program bardzo ciekawie – przynajmniej dla mnie. Ominęły nas trzy wczorajsze utwory z oficjalnej części (przeplatane przemówieniami), których wybór też był bardzo przemyślany: uwertura Twory Prometeusza Beethovena ze względu na prometejskie idee, uwertura Ruy Blas Mendelssohna i finał II Symfonii Brahmsa – bo hamburczycy. We właściwym programie (który też był ilustrowany świetlnymi projekcjami na fasadzie – po raz drugi i ostatni) przeplatała się muzyka dawna ze współcześniejszą i to w taki sposób, że się nie gryzło. Praetorius zresztą był związany z Hamburgiem, jak również – choć na krótko – Rolf Liebermann, który przez parę lat tu działał, m.in. właśnie w NDR.

Najbardziej ujął mnie utwór Henriego Dutilleux Mystère de l’instant, zaciekawiły wcześniej nieznane utwory Bernda Aloisa Zimmermanna (Photoptosis, 1968) i wspomnianego Liebermanna (Furioso, 1947), ucieszyła radosna potęga finału Turangalili. Wagner – gdyby nie ten nieszczęsny akord, byłoby o wiele lepiej. Co do Rihma, słuchając go wciąż mam wrażenie, że ta muzyka mogłaby zostać napisana z 70 lat temu (najbardziej podobała mi się ostatnia, ascetyczna pieśń). Dziewiątka – pominąwszy basa (i strasznie fałszywy kontrafagot) całkiem nieźle, świetne połączone chóry NDR i Bayerischen Rundfunk.

Oklaskom i entuzjazmowi nie było końca, był i stojak. Nie z mojej strony – aż tak genialnie nie było – ale rozumiem hamburczyków, którzy zwyczajnie się cieszą. I dobrze.