Prégardien i Schubert, Kaspszyk i Mahler

Występ Christopha Prégardiena po latach w Warszawie (a po raz pierwszy bodaj w Filharmonii Narodowej) przypomniał nam jego wielką klasę, ale w nieco innym kontekście.

Na festiwalu Chopin i Jego Europa występował z Andreasem Staierem, a więc z pianoforte. Tym razem śpiewał z orkiestrą – i to dużą, neoromantyczną. Miałam pewne obawy, że go zagłuszy, ale niesłusznie – stało się to tylko raz.

Pieśni Schuberta bywały instrumentowane przez wielu kompozytorów i z różnych powodów. Taka widać była potrzeba epoki. Najbardziej zrozumiała jest motywacja Antona Weberna: to były jego ćwiczenia studenckie; w dzisiejszej dobie na zajęciach z instrumentacji także takie zadania się dostaje, w każdym razie np. ja instrumentowałam na orkiestrę Żagle i Kroki po śniegu Debussy’ego, co okazało się ciekawym ćwiczeniem na wyobraźnię dźwiękową. I właśnie wyobraźnia dźwiękowa każdego z instrumentujących była tu bohaterem pobocznym. Mięsista, ciepła orkiestra Brahmsa w Greisengesang, wyrazista, ze zwiększoną rolą instrumentów dętych i paroma nietuzinkowymi rozwiązaniami – u Weberna (Romans z Rozamundy, Der Wegweiser z Winterreise, Du bist die Ruh’), gęsta i efekciarska w Berliozowskim opracowaniu Erlkönig (tu właśnie był ten jeden moment, kiedy solista został z lekka przygłuszony), wreszcie zrównoważone, ale intensywne brzmienie Maxa Regera w Nacht und Träume. Oczywiście, że wolelibyśmy słuchać tego wszystkiego z fortepianem, choćby z powodu proporcji, ale i to doświadczenie było interesujące. A Prégardien śpiewał przepięknie.

Drugą część wypełniła IX Symfonia Mahlera. Wielu mówi – także PMac napisał w omówieniu w programie – że jest to symfonia „pożegnalna”, a jej ostatnia część wręcz dosłownie przedstawia zamieranie, umieranie. Ja przywykłam patrzeć na to inaczej. Jeszcze od czasów, kiedy dopiero zapoznawałam się z kolejnymi symfoniami Mahlera – gdzieś w czasach studenckich – a było to zapewne uwarunkowane tym, że najpierw poznałam język wcześniejszych symfonii i przyzwyczaiłam się doń, a potem dopiero (zwłaszcza że z nagraniami nie bywało wówczas łatwo) usłyszałam te późniejsze. Dziewiąta, zwłaszcza w swoich skrajnych częściach, stała się dla mnie obrazem pewnej dekadencji, owo większe skomplikowanie harmonii, choć wciąż mieszczące się w ramach tonalności, widziałam jak coraz bardziej fantazyjnie wykrzywione linie w Jugendstil. Dlatego „pożegnalność” tej symfonii jest dla mnie raczej pożegnaniem z epoką, a nie z życiem (zresztą Mahler żył potem jeszcze dwa lata, dyrygował w Nowym Jorku i zaczął pisać Dziesiątą, której, jak wiadomo, nie ukończył). Finał mnie nie przygnębia, nie każe myśleć o śmierci, lecz raczej o nirwanie, takiej jak w ostatniej Pieśni o Ziemi (zresztą jest tam mały z niej cytacik, jak i z paru innych wcześniejszych utworów). Ostatnie takty – to jakby się ulatywało w kosmos. Kaspszyk bardzo długo przeciągnął ciszę po ostatnich dźwiękach i na szczęście nie znalazł się mądrala, który zacząłby klaskać. A jakie było wykonanie? Dobre, choć początek pierwszej części wolałabym bardziej zamglony i rozmarzony. Jeden kiks w waltorni się zdarzył, i to bardzo słyszalny, ale wybaczam, bo dużo tam jest trudnych miejsc waltorniowych, które się w ogólności udały.