Balety w NOSPR

Wybieraliśmy się dziś na koncert Budapest Festival Orchestra pod batutą Ivána Fischera z muzyką Bartóka, a otrzymaliśmy, można by rzec, wieczór baletowy.

Pierwszy z dwóch wieczorów zawierających w sumie wszystkie dzieła sceniczne genialnego Węgra wypełniły Cudowny mandaryn (1918-1924) i Drewniany książę (1914-1917) – tak właśnie, niechronologicznie (choć wcześniej zapowiadano kolejność odwrotną), zostały one wykonane. Być może szkoda, bo muzyka do Księcia jest łagodniejsza, bardziej bajkowa, impresjonistyczna, więc może nie stałoby się tak, jak się stało podczas Mandaryna, kiedy kilkoro ludzi nie wytrzymało i wyszło. Ciekawam, czy dlatego, że muzyka była dla nich zbyt trudna, czy z powodu scen przemocy, a może z powodu jednego i drugiego?

Od razu powiedzmy, że Bartók z pierwszej ręki, by tak rzec, brzmi cudownie. Budapest Festival Orchestra i jej dyrygent to prawdziwi mistrzowie i czują tę muzykę jak nikt inny. Co więcej, okazało się nawet, że orkiestra może też posłużyć za chór, który występuje (krótko) pod koniec Mandaryna, i czyni to znakomicie! Zadziwiało też, jak precyzyjnie całość brzmi zważywszy, że poprzez środek orkiestry, w poprzek sceny, ustawiono wybieg jak dla modelek, na którym odbywał się taniec. Muzycy z tyłu nie widzieli więc dyrygenta, ale, jak się okazało, mieli ustawione za owym wybiegiem dwa monitory, na których mogli śledzić jego ruchy.

A na tym podeście produkowała się Krisztián Gergye Company w choreografiach swojego szefa. Pomysł mógł wydać się dyskusyjny, jednak znakomicie wypalił. Ja oczywiście mogę zwłaszcza Mandaryna słuchać bez jakiejkolwiek akcji scenicznej, bo jest to przede wszystkim genialna muzyka, ale dobrze jest wiedzieć, do jakiej historii powstała, zwłaszcza że dość dokładnie ją ilustruje. Mandaryn więc został zrealizowany prawie całkowicie zgodnie z librettem. W największym skrócie: trzej złoczyńcy zmuszają dziewczynę do uwodzenia mężczyzn (i tu się troszkę nie zgadzało, bo fragmenty z solem klarnetu to właśnie owo uwodzenie, a tym razem były to jeszcze przepychanki złoczyńców z dziewczyną, przychodzi najpierw podstarzały fircyk, potem ubogi młodzieniec – obaj bez grosza – i wreszcie pojawia się tytułowy Mandaryn z potężnie brzmiącym motywem opadającej tercji – to jego temat, który potem pokaże się jeszcze w innych wersjach: jako walc, jako glissando (kiedy Mandaryn odzyskuje przytomność po pobiciu)… Dziewczyna się go boi, ucieka, złoczyńcy trzykrotnie próbują go zamordować, jednak się nie udaje, bo pożądanie jest silniejsze niż śmierć. Mandaryn w tym spektaklu wykonuje bardzo ceremonialne ruchy rękami, dzikość pojawia się w nim dopiero później.

W Księciu choreografia trzymała się libretta nieco luźniej: Księciu i Księżniczce towarzyszyła nie wróżka, lecz kilka postaci w szarych strojach z elementami czerwonymi i czarnymi, symbolizujących siły natury, stające na przeszkodzie połączeniu się głównych bohaterów (początkowo Księżniczka też nie chce Księcia, woli od niego drewnianą lalkę), ale pod koniec wręcz pomocne i dążące do happy endu. Mimo większej – jak wspomniałam –  łagodności i bajkowości tej muzyki i w niej są różne mroczności. Na kolejnym koncercie udamy się w jeszcze dalszą przeszłość i posłuchamy naprawdę mrocznego dzieła, jakim jest Zamek Sinobrodego.