Dzień i noc

Na swój drugi festiwalowy koncert z NOSPR Alexander Liebreich wybrał dwa utwory tak różne od siebie jak dzień i noc.

Dzień – to VI Symfonia „Pastoralna” Beethovena. Ściślej rzecz biorąc, dzień spędzony na wsi przez mieszczucha, dla którego wszystko jest tu niecodzienne, który zachwyca się przyrodą, słucha ptaszków nad strumykiem, przychodzi popatrzeć na zabawę wieśniaków, fascynuje się wybuchającą nagle burzą (i równie nagle przechodzącą) i w końcu wraca do „pogodnych uczuć po przybyciu na wieś”. Liebreich zinterpretował utwór właśnie w duchu owych „pogodnych uczuć”, miękko, łagodnie i sielankowo. Burza stanowiła oczywiście pewien kontrast, w którym szczególną rolę odegrały barokowe kotły, takie, na jakich grywało się jeszcze w czasach Beethovena, dzięki czemu pioruny były rzeczywiście piorunujące (a kotlista miał wyraźnie frajdę).

Pogodne, konsonansowe dzieło kontrastowało całkowicie z wykonaną w drugiej części Symfonią liryczną Alexandra von Zemlinsky’ego. Można tu mieć luźne skojarzenia z wcześniejszą o kilka lat III Symfonią Szymanowskiego: oba utwory zostały napisane do tekstów poetów Wschodu, łączy je też pewna cecha negatywna: obaj kompozytorzy nie mieli świadomości, że w wielu momentach orkiestra w gęstej instrumentacji po prostu przykrywa solistę. I tu zresztą podobieństwa się kończą: ich stylistyka jest zupełnie inna, tematyka też. Wiersze Rabindranatha Tagore użyte przez Zemlinsky’ego, mroczne i zmysłowe, mówią o miłości, o intensywności uczuć, o byciu razem i odchodzeniu („niech miłość rozpłynie się we wspomnieniu, a męka w pieśni”). „Twoje usta są gorzko-słodkie” – śpiewa baryton, i właściwie cały utwór jest gorzko-słodki, w duchu ekspresjonizmu, z konsekwencjami wyciągniętymi z późnych dzieł Mahlera. Znakomici byli soliści: sopranistka Johanna Winkel i baryton Michael Nagy; piękne też były solówki koncertmistrzów skrzypiec (Rafał Zambrzycki-Payne) i wiolonczel (Łukasz Frant).

Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego wieczoru, zbudowana byłam reakcją publiczności (tym razem podobno abonamentowej, więc bardziej wyrobionej), która nie klaskała między częściami i przyjęła ciepło to w końcu niełatwe w odbiorze dzieło (choć stojaka tym razem nie było). Na inauguracji, po Drabinie Jakubowej Schoenberga, było ponoć podobnie. Zachwyt Bartókiem na obu występach Budapest Festival Orchestra też był ogromny. Nie należy się bać trudniejszej muzyki – taki z tego wniosek.