Zabawnie o czasie, poważnie o śmierci

Dzisiejsze koncerty festiwalu Kultura Natura mogły zniknąć w masie imprez odbywających się w NOSPR w związku z Nocą Muzeów, schowane tym razem w Sali Kameralnej. Ale to na nich warto było być.

Był to zresztą właściwie jeden koncert, w którym uczestniczyła Orkiestra Muzyki Nowej pod batutą Szymona Bywalca (wchodziło się zresztą na ten sam bilet), ale organizatorzy mieli potrzebę wyraźnego oddzielenia dwóch tak różnych utworów.

Wyliczanka Pawła Mykietyna została zamówiona przez festiwal; było to jej prawykonanie. Marcin Gmys, który napisał omówienie do książki programowej, zaliczył ten utwór do „nurtu temporalnego” w twórczości Mykietyna, czyli zabaw z czasem, z jego rozciąganiem i przyspieszaniem. Wyobrażam sobie, że dla wykonawców musi to być piekielnie trudne utrzymać się tu w ryzach. Rzeczywiście bowiem z początku jest ciągłe przyspieszanie, od bardzo wolnego tempa, coraz szybciej, a gdy ktoś się już nie wyrabia, przechodzi na kolejny poziom grając (lub śpiewając) wolniejsze motywy. W drugiej połowie utworu rzecz się odbywa w odwrotną stronę: coraz wolniej. W środku zaś pojawia się fragment kojarzący się z wczesnym dziełem Mykietyna 3 for 13. Udział biorą trzy wokalistki, śpiewając w różnych konfiguracjach tekst popularnej wyliczanki „Triumf, triumf, Misia Bela…”, oraz skład przypominający popularne holenderskie zespoły muzyki współczesnej: flet, saksofony, pojedyncza blacha (oprócz waltorni), saksofony i perkusja. Materiał muzyczny jest dość prosty, w kontraście do dzieł z poprzedniego okresu twórczości Mykietyna, kiedy to z upodobaniem używał mikrotonów. Wyliczanka jest jakby z muzyki popularnej, ale zupełnie inaczej wymodelowana. Śledząc te wyginania czasu można nieźle się bawić, ale może nawet nieco zakręcić się w głowie.

Z zupełnie innych powodów może zakręcić się w głowie przy wielkim – tak, choć kameralnym – dziele Gérarda Griseya Quatre chants pour franchir le seuil (Cztery pieśni na przekroczenie progu). Wciąż mam w pamięci wrażenie, jakie ten utwór wywarł na publiczności 14 lat temu na Warszawskiej Jesieni – ludzie zerwali się z miejsc, przez chwilę stali w ciszy, potem były gromkie brawa, niektórzy płakali. Śpiewała Sylvia Nopper z Ensemble Court-Circuit. Wykonanie Agaty Zubel wydaje mi się o wiele lepsze (w tym zupełnie nieprawdopodobny dialog brzmień z trąbką czy fletem). Szkoda bardzo, że na ten utwór została na sali już niewielka publiczność. Ale Szymon Bywalec chciałby to wykonanie jeszcze powtarzać. Naprawdę bardzo warto.

To dzieło nie uwolni się już od spekulacji, czy Grisey pisząc je przewidywał własną rychłą śmierć, czy odwrotnie: zajmowanie się tematem śmierci przyniosło mu taki stres, że przyspieszyło jego koniec (z tego, co pamiętam, przyczyną był tętniak). Niezależnie zresztą od tych spekulacji pieśni są przejmujące. Gra z czasem jest tu również obecna, sam kompozytor pisał: „Spokojny, minimalistyczny i precyzyjnie zbudowany fragment poprzez układ proporcji wprowadza pewne struktury metryczne. Ślad ich zostanie zachowany również w dwóch kolejnych częściach Quatre chants. Zauważamy jakby nadmiar czasu w strukturze metrycznej. Ów fatalny błąd syntaktyczny to sygnał, że zapadł wyrok śmierci na poezję i na poetę”. Pierwsza część mówi o śmierci anioła (co jest metaforą śmierci marzeń), druga – to odczytywanie dokumentacji napisów z egipskich sarkofagów – wyliczanie numerów, powtarzające się słowo „zniszczone” i co jakiś czas zaskakujący urywek, jak np. „to, co świetliste, pada do wnętrza…” (nie wiadomo czego) albo „uczyń mi drogę światła, pozwól mi przejść”. O ile pierwsze części są jakby zamrożone, to kolejne są bardziej dramatyczne, a zwłaszcza początek ostatniej pochodzący z eposu o Gilgameszu i ilustrujący kataklizm potopu niszczącego ludzkość. I na koniec, po znaczącej pauzie (w czasie której parę osób wyszło z sali i było to słychać aż tak dobrze, że mogłabym ich zadusić…) – kołysanka, jaką Gilgamesz opowiada umierającemu światu. Kompozytor pisze, że jej zadaniem jest nie usypiać, lecz budzić – „to muzyka nowych narodzin ludzkości, uwolnionej wreszcie od koszmaru”. Mnie to jednak bardziej wygląda na zajrzenie gdzieś tam na drugą stronę…

Na tym zakończył się dla mnie tegoroczny festiwalu Kultura Natura. Jeszcze pozostaje niedzielny jazz – bardzo przyjemny koncert, na którym już niestety nie będę, bo muszę rano jechać do Warszawy. Zamiast tego – wrzucam tu próbkę, jak gra Enrico Rava (będzie z innym pianistą, a raczej pianistką – Geri Allen).