W koloseum, bez balkonu

To był spektakl ważny dla Opery Śląskiej z dwóch powodów: pierwszy pod batutą nowego dyrektora artystycznego Bassema Akiki, a zarazem jeden z jubileuszowych spektakli Michała Znanieckiego, który obchodzi ćwierćwiecze pracy reżyserskiej.

Nie przypominam sobie, żeby Romeo i Julia Gounoda bywał wykonywany w Polce w czasach powojennych (jeśli ktoś pamięta, to niech przypomni). Ja w każdym razie nigdy nie słyszałam go na żywo w całości. Owszem, sopranistki na recitalach z przyjemnością wykonują trochę operetkowy walczyk Julii z I aktu (Je veux vivre…), grywa się też jeszcze na koncertach śpiewaczych jako przerywnik np. wstęp do ostatniego aktu. Gounod napisał to dzieło kilka lat po sukcesie Fausta i jest tu wiele podobieństw, od języka muzycznego począwszy (kwintesencja francuskości owych czasów) poprzez śpiewność i dążenie do przebojowości po znaczną ilość scen tanecznych (choć do Fausta zostały one dopisane później). O ile Faust ma w sumie niewiele wspólnego z dramatem Goethego, to w Romeo i Julii Gounod z grubsza trzyma się Szekspira, dodając jednak w celach dramatycznych śmierć (domniemaną) Julii podczas ślubu z Parysem oraz przebudzenie Julii jeszcze za życia Romea, ale już po zażyciu przezeń trucizny, tak że mogą się jeszcze pożegnać i czule się przytulić.

Scena Opery Śląskiej jest niewielka, a ponadto od razu było wiadomo, że spektakl będzie jeździł, więc z trzech pomysłów został wybrany jeden i chyba najsensowniejszy, z tego, o czym opowiada reżyser w wywiadzie zamieszczonym w programie (mogły też być np. mury nawiązujące do konfliktu w Gazie i grafiki Banksy’ego). Jest więc coś w rodzaju koloseum, tylko „na odwyrtkę”, więc może nie Arena di Verona, lecz krużganki, które zarazem wedle reżysera są nawiązaniem do widowni szekspirowskiego The Globe, a w ostatnim akcie stają się kolumbarium z włoskiego cmentarza. Pośrodku sceny stoi wielofunkcyjny okrągły podest, służący nie tylko jako podwyższenie, ale też jako łoże małżeńskie. W III akcie pojawia się witrażowa rozeta, witraże są również wyświetlane (w ogóle znakomite światła Bogumiła Palewicza). Obie zwaśnione rodziny są może zbytnio skontrastowane, ponieważ Montecchi wyglądają jak rzezimieszki, trudno więc byłoby się dziwić Capulettim, że nie chcieliby takiemu łobuzowi oddać Julii…

W sumie jednak wrażenia pozytywne, zwłaszcza że w tej operze najważniejsze są obie role tytułowe, a te były naprawdę przyzwoite. Kokieteryjną i pełną wdzięku, ale przechodzącą przemianę Julię zagrała Ewa Majcherczyk, związana z Operą Śląską; namiętnym Romeem był Andrzej Lampert, co prawda związany z Operą Krakowską, ale Ślązak (z Chorzowa). Głosowo też oboje byli w porządku pominąwszy drobiazgi, które złóżmy na karb premiery. Zwracał jeszcze uwagę Paweł Konik jako Mercutio i Michał Sławecki w humorystycznej roli pazia Stefana (jest to rola spodenkowa i w drugiej obsadzie występuje kobieta). Nad orkiestrą trzeba jeszcze popracować, ale wszyscy wierzą tu w Bassema Akikiego, ja zresztą też. Zobaczymy – powodzenia.