Diabły poszły spać?

Nawiązuję tu do tytułu wpisu sprzed trzech lat, kiedy to usłyszałam Jeana Rondeau po raz pierwszy. Dziś było tak, jakby na koncercie pojawiła się inna osoba.

Nie chodzi oczywiście o „efektowną fryzurę drapichrusta”, jak ją wtedy określiłam, a którą klawesynista zamienił tymczasem na malowniczo długie włosy (rozpuszczone na koncercie, upięte po), bo to akurat nieważne. Chodzi o to, że owego szaleństwa i temperamentu, który uderzał na omawianym wówczas koncercie na Poznań Baroque, tym razem jakby nie było słychać. Rondeau był wręcz stateczny, spokojny, wyciszony, nie było iskier sypiących się spod klawiszy – no, może parę pod koniec, w wariacji „trylowej”.

Właśnie przed koncertem rozmawialiśmy ze ścichapękiem, który stwierdził, że będzie okazja porównać to wykonanie z interpretacją Marcina Świątkiewicza, której słuchaliśmy kilka miesięcy temu – ja zresztą wówczas po raz drugi, bo wcześniej miałam tę przyjemność parę lat temu w Świdnicy. Trudno jednak te wykonania porównywać, bo to zupełnie inne światy. Przy okazji miałam taką refleksję, jak bardzo znajdujemy się wciąż pod wpływem wykonań takich jak Glenna Goulda, który akcentował, zwłaszcza w tych szybszych wariacjach, puls i motoryczność. Gra w ten sposób większość zarówno pianistów, jak klawesynistów, i dlatego pamiętam, że zaskoczeniem było dla mnie właśnie pozbawienie wielu wariacji regularnego pulsu na korzyść rubata, jakie słyszało się u Świątkiewicza, a przy tym słyszalna w jego grze ogromna wiedza na temat praktyk epoki. Rondeau nie idzie tą drogą, choć również rubato się u niego pojawia, ale jest i puls, tyle że wolniejszy. Pomyślałam z pewnym rozbawieniem o tym, że może klawesynista myślał o przeznaczeniu, jakie – wedle legendy – miały te wariacje. Fakt, słuchając w środku nocy, podczas bezsenności, lepiej za bardzo się nie podniecać.

Było to jednak na swój sposób ciekawe. Od samego początku, którym bynajmniej nie była aria, lecz zaimprowizowane przez artystę bardzo zręcznie (i blisko Bacha) preludium. Wiele było dla mnie momentów zaskoczeń, zwłaszcza w dziedzinie temp, zwykle wolniejszych niż się spodziewałam, np. w Fughetcie czy Quodlibecie. Powiem szczerze, że brakło mi chwilami owych diablików pod klawiaturą, efektowności związanej z wirtuozerią, która wydawała mi się dotąd nieodłączną cechą utworu. Ale brzmienie było piękne (to również zasługa instrumentu Kennedy’ego, wypożyczonego z Uniwersytetu Muzycznego), refleksyjność zwłaszcza w wariacjach z założenia wolnych głęboka. W sumie wychodziłam jednak z koncertu raczej zadowolona, choć nie wykonałam stojaka (ścichapęk, jak widziałam, i owszem).