Haydn ludowy i ludyczny

Piotr Anderszewski ostatnio obok koncertów Mozarta (już w styczniu kolejna płyta z Chamber Orchestra of Europe) grywa z orkiestrami kameralnymi Koncert D-dur Haydna. Miło ten dobrze znany uczniom szkół muzycznych utwór usłyszeć w innej odsłonie.

W ramach Festiwalu im. G.G. Gorczyckiego w czwartek w krakowskim ICE oraz w piątek w NOSPR nasz pianista zagrał go z Sinfoniettą Cracovią obok Koncertu G-dur KV 453 Mozarta. Niektóre Frędzelki były też na koncercie w Krakowie, ja tylko w Katowicach. I choć solista nadal nie znosi tej sali, a i fortepian uznał za okropny („samo szkło” itp.), to siedząc w publiczności zupełnie się tego nie odczuwało.

Co więcej, artysta wydobył z tego instrumentu chyba wszystko, co dało się wydobyć. Najbardziej niesamowite były piana w obu częściach wolnych koncertów, aksamitne, delikatne, bliskie ciszy. Ale i forte było dźwięczne i pełne, żadnego „szkła” się nie słyszało.

Każdy z koncertów został poprzedzony uwerturą tego samego kompozytora. Przed koncertem Haydna więc był wstęp do jego Armidy, prowadzony od skrzypiec przez koncertmistrza (w przerwie słyszałam, jak ludzie się zastanawiali, po co właściwie są dyrygenci, skoro orkiestra radzi sobie sama – a spróbowali by tak np. Mahlera…). Koncert był pełen trochę dziecięcej, a trochę ludowej prostoty, zabawny, z przymrużeniem oka – poza wolną, liryczną częścią. Najbardziej „charakterny” był finał – prawdziwe all’Ungarese (w końcu przy klawiaturze siedział pół-Węgier). W pierwszej i drugiej części pianista zagrał kadencje własnego autorstwa, odbiegające nieco stylistycznie i harmonicznie od haydnowskiego kontekstu.

Drugą część rozpoczęła uwertura do młodzieńczego Apolla i Hiacynta Mozarta, a Koncert G-dur był już zagrany z subtelnością i pietyzmem. I kadencje były mozartowskie – kompozytor je pozostawił. Mozart to już zupełnie inna sprawa, to przedziwne splątanie prostoty i wyrafinowania zarazem. Choć finał w formie wariacji też ma pogodny, jakby ludowy temat, to zupełnie inaczej się go odbiera. Zachwyt był pełen i musiały nastąpić bisy. Najpierw więc Janáček, fragment z Zarośniętej ścieżki, potem finał Haydna z orkiestrą, wreszcie na koniec znów solo – pierwsza Bagatela z op. 119.

PS. dla Bartosza: okazuje się, że nałożyły mi się dwie rzeczy. Pierwsza to fakt, że wiem, że PA rzeczywiście pięknie grał III Koncert Bartóka. A druga, to że na płycie z wszystkimi trzema koncertami pod dyrekcją Bouleza, o której wspominałam, występuje nie PA, ale inny nasz wielki pianista – Krystian Zimerman.