Od piekła do nieba

Może podróż do piekła, w jaką zabrał nas na inaugurację Opera Rara Ensemble Pygmalion, to nie jest temat karnawałowy (no chyba że byłby w programie Offenbach, ale przecież nie było), jednak w ogóle ostatnio mało karnawałowo jest, więc piekło chyba nawet bardziej na dziś pasuje.

To był jeden z modnych od pewnego czasu kolaży, nie takich jak powiedzmy u Savalla, ale bardziej jednorodnych, jak pamiętna płyta Une symphonie imaginaire Marca Minkowskiego, złożona z kawałków muzyki Jeana-Philippe’a Rameau. I tego wieczoru właśnie Rameau przeważał – głównie z Dardanusa, Hipolita i Arycji i Zoroastra oraz fragmentów opartych na wyimkach z Kastora i Polluksa, ale uzupełniony był też kawałkami z Glucka – Ifigenii na Taurydzie oraz Orfeusza i Eurydyki, pomiędzy nimi fragmenty z Jeana-Fery Rebela (słynny Chaos), Michela-Richarda de Lalande, Marca-Antoine’a Charpentiera oraz – pod koniec – duża aria z Armidy Lully’ego. Na piekielne zmagania nałożona została forma mszy żałobnej – trochę to sztuczne, ale jakoś dało się pogodzić. Od Komunii, którą był Balet szczęśliwych cieni z Glucka, nastrój opadał i łagodniał, a w finale było już całkiem niebiańsko.

Głównym bohaterem był wspominany tu niedawno Stephane Degout. Rzeczywiście świetny i rzeczywiście „tenorowy baryton” – bardzo jasne brzmienie, góra silniejsza niż doły. Bardzo przy tym ekspresyjny. Ale w ogóle wszyscy wykonawcy  z dyrygentem Raphaelem Pichonem na czele byli bardzo dynamiczni, wręcz żywiołowi. Czy zresztą wypadałoby inaczej, gdy mowa o piekle? Muszą być zamaszyste smyczki, przenikliwe brzmienia dęciaków, no i piekielne hałasy: windmaszyna, blacha, kotły. Zresztą to piekło też wciąż zmienia tu oblicze: raz bywa Hadesem, innym razem piekłem niespełnionych uczuć. W barokowym piekle, które jest częściowo Hadesem, ale nie tylko, są jeszcze nie szatany, lecz potwory. Są też Eumenidy i Parki. No i Pluton. Degout występował w roli bohatera tragicznego: Tezeusza, Orestesa. Towarzyszył mu niewielki chór i pojedynczy soliści, z których szczególnie wyróżniła się sopranistka Eugenie Lefebvre, zwłaszcza w finałowej arii Armidy, litującej się nad śpiącym młodzieńcem.

W sumie koncert był bardzo satysfakcjonujący i nic dziwnego, że publiczność w krakowskim „Ajsie” była entuzjastyczna – bez stojaka się nie obeszło. No i bez bisu, dużego i porządnego – fragmentu z Les Indes galantes, dzięki któremu można było na koniec przywołać nastrój triumfu.