Kolejny weekend z Lutosławskim

W sobotę Kwartet im. Lutosławskiego, w niedzielę Polska Orkiestra Radiowa pod batutą Michała Klauzy. I trochę repertuarowych niespodzianek.

Kto by się spodziewał usłyszeć na Łańcuchu Moniuszkę? Zespół rozpoczął występ od jego II Kwartetu F-dur, po czym kontynuował najbardziej przebojowym, IV Kwartetem Grażyny Bacewicz i zakończył oczywiście dziełem swego patrona. Takie było założenie: pokazać w maksymalnym skrócie rozwój formy kwartetowej w Polsce. Oczywiście bardzo to wyrywkowy zestaw, ale też literatura kwartetowa poprzednich wieków nie jest u nas zbyt bogata. Zresztą i u Moniuszki był to, jak wiemy, wyjątek – oba swoje kwartety, i ten pierwszy, częściej grywany – d-moll, i ten drugi, napisał jako zaledwie dwudziestoletni student u Carla Friedricha Rungenhagena w Berlinie. Jak widać, i studia były bardzo porządne, co widzimy zresztą również po warsztacie orkiestrowym w jego operach, i student zdolny, można powiedzieć – melodysta. Kwartet F-dur jest zgrabnym, pogodnym, klasycznym w formie dziełem, z małą aluzją w scherzu do mazura. Kwartet im. Lutosławskiego zamierza nagrać na płytę oba kwartety Moniuszki – co ciekawe, opierając się na oryginalnej partyturze, nie na wydaniu PWM, w którym ponoć jest wiele istotnych zmian.

IV Kwartet Bacewiczówny jest z jej wszystkich siedmiu dzieł tego gatunku najczęściej grywany – zapewne dlatego, że jest efektowny i przystępnym językiem napisany, oparty na motywach ludowych, ale opracowanych niebanalnie. Jest naprawdę wybitny, a i wykonanie było świetne – muzycy, jak wiadomo, nagrali komplet kwartetów Bacewicz dla Naxosa. Ale Kwartet Lutosławskiego, można powiedzieć, wywrócił stolik. To jest utwór po prostu absolutnie genialny.

Dzieła Lutosławskiego z okresu socrealizmu można określić jako znakomicie napisane, choć oparte z przymusu na dość błahym materiale. Kompozytor ich bardzo nie lubił, nazywał chałturami stalinowskimi, ale ich przystępność i – jednak – kunszt sprawia, że wciąż są atrakcyjne dla szerszej publiczności. Niedzielny koncert POR koncentrował się wokół nich. Najpierw znów Mała suita (w poniedziałek, w wersji bardziej kameralnej usłyszeliśmy ją w wykonaniu AUKSO na inauguracji Koncertu im. Lutosławskiego), potem Tryptyk śląski z solistką Ewą Tracz (to ona wykonała go również na inauguracji nowej sali NOSPR), a oba utwory były podprowadzeniem do stosunkowo nowego – sprzed dwóch lat – utworu Zygmunta Krauzego Preludia do Bukolik na orkiestrę. To ciekawy splot figur typowych dla muzyki Krauzego i aluzji do „ludowych” utworów Lutosławskiego, a w ostatnim preludium wręcz dokładnych cytatów – także właśnie z Małej suity i Tryptyku śląskiego, ale również z Koncertu na orkiestrę. Pomiędzy nimi kompozytor grał Bukoliki w dość swobodny sposób, ale można też te preludia wykonywać bez fortepianowych przerywników. Z drugiej strony, w drugiej części koncertu, zbudowano neoklasyczny kontekst tych dzieł: zgrabną Małą uwerturę niesłusznie zapomnianego Zbigniewa Turskiego oraz napisana co prawda dopiero w 1978 r., ale wciąż w stylu, któremu kompozytor pozostał wierny, zabawna Symfonia w kwadracie Stefana Kisielewskiego, która, jak wiele innych jego utworów, przypomina w charakterze muzykę do kreskówek.

No i niestety chyba to był mój ostatni kontakt z Łańcuchem XV. We wtorek znów jadę na dwa dni do Krakowa, 11 lutego – także.