Eksperyment z Waltraud na deser
Jeśli ktoś nie przeczytał wcześniej dokładnego programu dzisiejszego koncertu w krakowskim ICE, musiał się zdziwić, że ogłaszana gwiazdą wieczoru Waltraud Meier wystąpiła tylko w jednym utworze na koniec.
Reszta programu była podprowadzeniem do owych Wesendonck-Lieder. A dlaczego był to eksperyment? Bo muzykę Wagnera, a ponadto Brahmsa i Schumanna grała Capella Cracoviensis pod batutą Jana Tomasza Adamusa na dawnych instrumentach. Skład był tym razem bardzo międzynarodowy, jeśli chodzi o instrumenty dęte: ze świata przyjechało dwoje flecistów, dwoje oboistów plus rożek angielski, troje klarnecistów plus basklarnecista, dwoje fagocistów, troje waltornistów, troje puzonistów i tubista. Smyczki były nieco powiększone.
Do młodzieńczej uwertury Wagnera Polonia brzmienie orkiestry nawet pasowało – to w końcu jeszcze utwór poniekąd klasyczny, beethovenowski, choć z romantycznych pobudek, jako to podziw dla polskich powstańców, napisany. Przewijają się tu motywy Witaj, majowa jutrzenko, Mazurka Dąbrowskiego i kilku innych bojowych polskich pieśni. Trochę to zabawne, ale po smarkatemu szczere. Natomiast następujące zaraz po niej Preludium i Śmierć Izoldy to już zupełnie inna szczerość artystyczna Wagnera dojrzałego. I tu brzmienie smyczków wydało się zbyt nikłe, a częste nierówności pionów psuły efekt – każda zmiana jest istotna dla harmonii (nie wiem, ile było czasu na próby, ale w końcu czy to musi nas obchodzić?). No i w śmierci Izoldy zabrakło Waltraud, która jest Izoldą wspaniałą – miałam wielką przyjemność słyszeć ją kiedyś w tej roli w Berlinie. Niestety skończyła swoją przygodę z nią dwa i pół roku temu.
Na zakończenie pierwszej części utwór, który wypadł z tego wstępu najlepiej: Schicksallied Brahmsa. Tu wszystkie proporcje były zachowane, a najmocniejszym punktem był chór CC, który otrzymał zasłużoną owację. Podobnie było w pierwszym utworze po przerwie – Nachtlied Schumanna, choć był on może mniej dopracowany. Kolejnym ryzykownym momentem było Preludium do Parsifala, w którym znów proporcje wydały się zachwiane na korzyść dętych, które brzmiały miękko i ciepło. I wreszcie wyszła solistka. Co tu mówić, to wielka dama i wielka artystka. Pięć wagnerowskich pieśni (między którymi nie uniknięto oklasków) zaśpiewała prosto, skromnie, z podskórnymi, ale głębokimi emocjami, w sumie: z prawdziwą klasą. Poczuliśmy niedosyt i pewnie tak miało być.
Dla mnie to już niestety koniec tegorocznego festiwalu Opera Rara. A w programie jeszcze we wtorek opery Purcella (The Fairy Queen) i Johna Blow (Venus and Adonis) w wykonaniu Dunedin Consort, który to zespół wróci za kilka tygodni na Misteria Paschalia.
Komentarze
Mam bardzo podobne odczucia, za wyjątkiem Polonii, która mnie jakoś swoją pozszywaną z różnych cytatów konstrukcja trochę rozśmieszyła, a trochę zirytowała…
Wyobraziłem sobie nawet, że pewne znane nam wszystkim kręgi nacjonalistyczne i prawicowe zarazem, podchwytują ten utwór i wykorzystują przy wszelkich narodowych okolicznościach, świętach i paradach… Jeśli na to nikt nie wpadł, to chyba dlatego, że twórca jest Niemcem i to po przejściach, jako ulubieniec narodowych socjalistów…
Miło było patrzeć – słuchając jak niemłoda twarz Pani Waltraud rozkwita i staje się piękna w trakcie interpretowania pieśni!
Dzień dobry. Dziś i jutro piękne koncerty w FN, żałuję zwłaszcza, że nie będę na dzisiejszym, ale wyjeżdżam na parę dni zupełnie prywatnie – tak się składa. Jeśli ktoś by zechciał podzielić się wrażeniami, to zapraszam. 🙂
Marc Mauillon = geniusz
Tegoroczna edycja festiwalu Opera rara zakończyła się wieczorem muzyki angielskiej (Purcell, Blow) w Teatrze im. Słowackiego który transmitował II programu Polskiego Radia, więc kto był zainteresowany mógł posłuchać. Całość poprowadził John Butt, odpowiedzialny za program tegorocznego festiwalu Mistria Paschalia. http://www.misteriapaschalia.com/pl/13/0/800/program
Kierowany przez Johna Butta zespół Dunedin Consort gra sprawnie, z temperamentem i stylowo, choć skład w jakim wykonywał utwory sceniczne mistrza (Blow) i jego ucznia (Purcell) był bardzo kameralny. W masce, czy „operze angielskiej” Venus i Adonis to mnie nie przeszkadzało, ale we fragmentach The Fairy Queen, zagranych na początku dźwięk ensemblu był bardzo nikły i mało zróżnicowany w porównaniu z tym, do czego przyzwyczaiła całkiem spora dyskografia tego utworu. Nie wiem jak być powinno, ale był to wstęp nieco rozczarowujący. Podobał mi się Edward Grint – bas-baryton śpiewający między innymi rolę Adonisa i Pani śpiewająca rolę Cupid`a, a nie podobała Mhairi Lawson – sopran w roli Venus i innych ariach Purcella. Można ją usłyszeć w nagraniu, sprzed trzech lat, całej tej krótkiej opery i to w lepszej formie niż w Krakowie. Pozostały skład wokalistów i większości instrumentalistów Dunedin Consort jest dzisiaj już inny…
https://www.youtube.com/watch?v=0Uf0wfEMb-o
Witam pięknie:) Dorzucam – za pozwoleniem – kilka słów na temat wczorajszego koncertu w warszawskiej FN. Za motyw przewodni rzeczywiście uznałabym drogę.
Artysta, już z pieśnią na ustach, wyszedł do publiczności tylnymi prawymi drzwiami. Spokojnym krokiem zmierzał w kierunku sceny, później chodził dookoła niej, żeby na koniec wywędrować lewymi drzwiami. Spokojnemu spacerowi śpiewaka towarzyszyła – idealnie – pusta, ascetyczna scena i nastrojowy półmrok zmieniających się, przygasających świateł. A realnie – trzask reflektorów i skrzypienie drewnianej podłogi:)
Repertuarowo najbliższe mi były te najspokojniejsze, liryczne utwory i one podobały mi się najbardziej. A pozostałe? Ciekawe jest, co artysta potrafi zrobić z własnym głosem. Wyrzucał z siebie z dużą energią krótkie sylaby, pojedyncze słowa i jakby „porwane” dźwięki o różnej wysokości (to jednak zdecydowanie nie moja bajka estetyczna).
Za dużą zaletę uważam nawiązywanie kontaktu wzrokowego z publicznością. W pewnym momencie artysta przysiadł na krawędzi sceny, śpiewał i patrzył na nas. Bardzo intymne doświadczenie. Taki fajny „kontakt” czułam dotąd tylko na koncercie Ballake Sissoko z Vincentem Segalem:) Generalnie pozytywne wrażenia. Zobaczymy, jak dziś.
Oj, żałuję jeszcze bardziej…
Dzięki za relacje, krakusikowi też 🙂
Przyjemny wieczór w teatralnych „flaczkach” zakończony. Niesamowite, co kryje się w teatrach, filharmoniach. Magia, proszę Państwa! Koncertu 14 lutego w warszawskiej FN również można żałować:) Obaj panowie niesamowici; panie już mnie tak nie urzekły. Marc Mauillon od ubiegłego roku (też koncertował w FN) zmężniał i ciałem, i głosem. Ale to starszy z artystów był dla mnie wczoraj scenicznie bezkonkurencyjny. I irracjonalna, bo intuicyjna, uwaga na jego temat. Wygląda trochę jak człowiek dotknięty Indiami…
Jeśli chodzi o flecistę, to istotnie jest „dotknięty Indiami”:
http://filharmonia.pl/koncerty-i-bilety/artysci-goscinni/pierre–hamon3
Dziękuję:)