Tytus ironiczny

Właściwie piszę pro forma, ponieważ tego spektaklu po trzech premierowych przynajmniej przez najbliższe trzy miesiące nie zobaczymy. Marek Weiss wyreżyserował La clemenza di Tito Mozarta w Warszawskiej Operze Kameralnej.

To pierwsza premiera za obecnej dyrekcji, którą można by nazwać jakimś prawdziwym dorobkiem teatru. Poprzednie były albo przeniesieniem z zagranicy (Armida Lully’ego), albo wypełnieniem zobowiązania podjętego przez poprzedniego dyrektora Jerzego Lacha (Tango Michała Dobrzyńskiego). Obecna premiera właściwie też jest pewną kontynuacją, bo jedna z nowych realizacji mozartowskich w WOK za czasów dyr. Lacha – Cosi fan tutte – również została stworzona przez Weissa, związanego wcześniej z teatrem nawet etatowo.

Spektakl jest satysfakcjonujący połowicznie. Ciekawe jest ujęcie głównego tematu, czyli owej dziwnej łaskawości władcy absolutnego. We wstępie reżyser pisze: „Łaskawość Tytusa jest opowieścią o tyranie, który wydaje się być nieskończenie dobry i oddany swoim podwładnym. Fascynuje mnie, skąd bierze się przekonanie, że można, dysponując władzą absolutną i będąc panem życia i śmierci, zachować dobro w sobie i rezygnację z naturalnej potrzeby uwielbienia przez wszystkich, których życie zależy od kaprysu władcy. Jak można zapomnieć o potrzebie okrucieństwa u kogoś, kto czuje się bezkarny wobec słabszych”. Tak się jednak składa, że z całej historyjki użytej przez Mozarta zgodny z rzeczywistością jest jedynie fakt, że Tytus Flawiusz był władcą faktycznie łaskawym, rzeczywiście pomógł finansowo ofiarom wybuchu Wezuwiusza. W historii Rzymu mówi się o nim raczej jako o budowniczym Koloseum. No i rzeczywiście sprowadził do siebie z Judei Berenikę, by ją potem jednak odesłać na żądanie Rzymian. Ale reszta libretta (Caterino Mazzola według Metastasia) jest bajką.

Marek Weiss postanowił ubrać Tytusa w cynizm i ironię, które miały leżeć u źródła jego podejrzanej – wedle reżysera – łaskawości. Otóż dla Tytusa ważny jest tu przede wszystkim wizerunek dobrego władcy, który ma wśród poddanych i za nic w świecie nie chce go stracić. Jest więc łaskawy, bo to mu się zwyczajnie opłaca. Postanawia ożenić się z Rzymianką i wybiera najpierw Serwilię, ale kiedy dowiaduje się, że jej wybrankiem jest Anniusz, natychmiast się jej wyrzeka – co mu jak widać łatwo przychodzi, bo wcale mu na niej nie zależy, ale gdy oznajmia jej o swej decyzji, czyni to obejmując dziewczynę od tyłu i ściskając za biust, a więc normalnie ją molestując – Serwilia krzywi się, jakby zaraz po zejściu ze sceny miała wziąć udział w akcji #metoo. Późniejsze z kolei rozegranie nieszczęsnego przyjaciela-zdrajcy, Sekstusa, każe przypominać sobie o całkiem podobnych sytuacjach znanych i w dzisiejszej Polsce – o partyjnych renegatach zmieniających się w skruszonych grzeszników i tym skwapliwiej wypełniających polecenia tyrana… Ironia i cynizm Tytusa widoczna jest w każdej minie, spojrzeniu, a nawet w barwie głosu – i tu ze strony Aleksandra Kunacha istny majstersztyk. Jest to zdecydowanie najlepsza rola w spektaklu. Przeciwwagą jest Sekstus, zakochany, rozdarty i szczerze żałujący swej zdrady wobec Tytusa – i tu również wielkie brawa dla Elżbiety Wróblewskiej, która wspaniale rozwija się w ostatnich latach.

To dwa główne plusy przedstawienia. Tak ogólnie jest ono raczej minimalistyczne, przestrzeń sceniczna została okrojona do prostopadłościanu wyłożonego czarną materią, z oknem sceny co jakiś czas zamykanym. Nie wiem, może śpiewacy boją się, że te ściany ich wytłumiają, w każdym razie niemal krzyczą i nierzadko nie jest to piękne. Zaniepokoiła mnie zwłaszcza Anna Mikołajczyk w roli demonicznej Witellii, która wyraźnie forsowała głos; odnoszę wrażenie, że niestety zbyt się ostatnimi czasy eksploatuje, nie przejmując się higieną głosu. Bardzo szkoda. Jan Jakub Monowid (Anniusz) również był głośny i niemal przesadnie emocjonalny, Piotr Nowacki (Publiusz) także, ale on jest przyzwyczajony raczej do takich scen jak Opera Narodowa, więc chyba ciszej nawet nie mógłby. Prawie wszyscy – jak widać – to dawni śpiewacy WOK; nowym nabytkiem jest Paulina Horajska (Serwilia), bodaj jeszcze studentka, brzmiąca obiecująco. Przedstawieniem dyryguje Friedrich Haider, który, jak wiemy, wie to i owo o Mozarcie, ale niewiele o zespołach HIP (tylko z WOK nabiera nieco doświadczenia); uwerturę prowadził tak szybko, że muzycy nie tylko ledwie nadążali, ale też brzmiało to dość płasko. Potem jakoś się wyrównało.

Jeszcze co do strony wizualnej: spektakl ten zamiast scenografii ma… choreografię. Sześcioro tancerzy przygotowanych przez Izadorę Weiss przewija się cały czas przez scenę, w niektórych miejscach będąc ciekawym dopełnieniem akcji, w innych wręcz jej przeszkadzając. Można by bez tego, ale jakoś trzeba było zapełnić ten minimalizm. Jedynym rekwizytem jest podest imitujący łóżko w pierwszej i ostatniej scenie oraz pojawiający się parokrotnie krzyż, ale taki w formie litery X, na którym „rozpina się” ujęty Sekstus.

Na stronie WOK, jak wspomniałam, rozpiska do końca maja nie przewiduje powrotu Tytusa, więc zapewne powróci podczas okrojonego wciąż festiwalu, ale przynajmniej będzie jedna rzecz więcej.

PS. Właśnie ogłoszono nowy sezon transmisji z Met – są i polskie akcenty.