W końcu Debussy

Tegoroczny Festiwal Beethovenowski ma motto „Beethoven i wielkie rocznice”. Jak dotąd były to rocznice Pendereckiego, Góreckiego i Bernsteina, ale w końcu pojawiła się też twórczość Debussy’ego.

Szłam więc dziś na Zamek Królewski na recital Krzysztofa Książka z pewnymi obawami po niedawnych doświadczeniach (to w Operze Narodowej nie było jedynym, byłam też na minirecitalu w Jagiellonce na otwarcie tradycyjnej wystawy manuskryptów, z twórczością Beethovena i Paderewskiego, i nie miałam niestety dobrego wrażenia, choć przyznam, że warunki są tam niesprzyjające), ale też ciesząc się na usłyszenie Kącika dziecięcego i Estampes, które to cykle bardzo lubię, ten pierwszy jeszcze od czasów szkolnych, kiedy to i owo się grywało (zresztą Ogrody w deszczu też, ale później).

O ile początkowy Doktor Gradus ad Parnassum był jak dla mnie choć ładnie rozpoczęty, to potem został rozwinięty w stronę donośnego, nachalnego dźwięku. Późniejsze części bywały już bardziej wyważone. Ładne były w obu cyklach utwory delikatniejsze, „pejzażowe”, jak Płatki śniegu czy Mały Pastuszek w Kąciku albo Pagody w Estampes. Jednak wspomniane Ogrody miały ten sam mankament co pierwszy utwór. Ale tu również trzeba wziąć poprawkę na warunki akustyczne, a dokładniej – na nieznośny pogłos. Tyle że skoro warunki są wiadome, trzeba by się do nich jakoś dostosować… Podobały mi się za to cztery pierwsze Mazurki Szymanowskiego, czyli w tym obydwa grane parę dni temu na bis przez Szymona Nehringa. Trudno mi powiedzieć, który z nich wykonał je lepiej.

Z Chopinem było już gorzej. W Polonezie fis-moll niedograne akordy, dużo nerwówy, w Sonacie jeszcze więcej. Najlepsza z niej była III część, nokturnowa. W finale zrobił dziwny manewr, zaczął wolniej, a potem nagle znów popędził. Niemało było bałaganu. Może warto byłoby Chopina na jakiś czas odstawić? Odnoszę w ogóle wrażenie, że to pianista zdolny, ale strasznie nerwowy, z wpadek pamięciowych wychodzi (a było ich kilka), ale to jeszcze wzmacnia w nim napięcie, więc nadal go ponosi. Nie znam się na pracy pedagoga fortepianu, więc nie wiem, czy tej „narowistości” dałoby się pozbyć, czy nie. Czy np. gdyby zajął się kameralistyką (bo wtedy słucha się innych, a więc i w większym stopniu siebie) albo grał więcej np. Mozarta (bo tu nie można „przywalić”), to by coś pomogło? Bo romantyzm jeszcze tę porywczość potęguje. Chodzi też o to, żeby mieć kontrolę nad jakością dźwięku nie tylko w powolnych, lirycznych utworach, ale zawsze, także w forte! Niestety, tego w tym wykonaniu nie słyszę. Nehring już to ma, on nie, przynajmniej na występach publicznych. Może to też kwestia rozluźnienia koncentracji w związku ze stresem koncertowym? Nie wiem.

Podkreślam to, bo po powrocie do domu (zrezygnowałam z Widm, słyszałam już to wykonanie jesienią) posłuchałam w końcu płyty nagranej na buchholtzu i tu naprawdę nie ma się czego czepiać. Oczywiście z nagraniem można zrobić wiele, brzmienie instrumentu jest tu szlachetne, choć intymne. Bez sensu było dawanie go na dużą salę Opery Narodowej, że znów to powtórzę. Skoro nawet w mniejszej z pewnością sali, w której Chopin pokazał Koncert f-moll, nie było go słychać… Ale na płycie ten koncert jest wykonany w wersji na jeden fortepian, co ma jeszcze tę zaletę, że pianista nie rozmija się z „orkiestrą”, a waltornia nie kiksuje. Jest też ów zabawny Kurpiński, a Chopina jeszcze Mazurki op. 7 i Nokturn fis-moll. Słucha się miło.