Odeszła Wanda Wiłkomirska

Wielka artystka, wspaniały człowiek. Legenda polskich skrzypiec. Tak smutno, że jej już nie ma, ale cudownie, że z nami była.

Bo była wyjątkowa. Grała tak, jakby ptaszek śpiewał: w sposób naturalny, a zarazem natchniony. Cała była miłością do muzyki. Ale też do życia i do ludzi. Bo te wszystkie wykonania były dla nas, były darem, który nam przynosiła.

Jak rzadko dziś się trafia, żeby słuchając danego muzyka myśleć przede wszystkim o muzyce, a nie o tym, jaką ma wspaniałą technikę (lub nie) i jaką dał przemyślną interpretację (albo nie). Z Wandą Wiłkomirską było tak, jak sama opowiadała o tym, jak grała swój ukochany I Koncert skrzypcowy Szymanowskiego w Carnegie Hall: zaczęła i – jak to się dziś mawia – odjechała, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, nagle ocknęła się: już koniec!

Grała wszędzie, przez lata była etatową solistką Filharmonii Narodowej, z którą podróżowała, aż doszło do tego, że jeden z synków miał się wyrazić: „Kiedy się urodziłem, mama była na koncertach w Lipsku” (sama tę anegdotę opowiadała). Później emigracja – Niemcy, Australia. Życie na walizkach ukształtowało jej osobowość. Przejmujący był wywiad, którego mi udzieliła 9 lat temu dla „Polityki” na swoje 80. urodziny. Tym, co mają wykupiony dostęp do cyfrowej wersji pisma, polecam całość; dla pozostałych parę cytatów.

„Mój dom jest tam, gdzie jest mój miś koala. Jeździ ze mną od 40 lat, od pierwszego pobytu w Australii. Jestem człowiekiem bez korzeni. (…) Ostatnie warszawskie mieszkanie zamknęłam, kiedy wyjeżdżałam do Niemiec, klucz wrzuciłam do środka. Teraz wszyscy mają mieszkania, a ja nie mam. (…) Moim ulubionym bohaterem jest Robinson Cruzoe. Dlaczego? Bo został wyrzucony na wyspę bez niczego i urządził sobie nowe życie, a nawet zdobył przyjaciół. Ja mam taki syndrom Robinsona: umiem zaczynać od zera. Nie mam korzeni, ale zarzucam kotwicę”. I jeszcze: „człowiek się nie starzeje, jeżeli myśli i zachowuje się jak młody człowiek”.

Taka właśnie była: zawsze otwarta. Podobnie było z pedagogiką, którą zajęła się stosunkowo późno, ale bardzo się wciągnęła emocjonalnie. Nie była pedagogiem od uczenia techniki, tylko od rozumienia muzyki. Uczyła na uczelniach w Mannheim i Sydney, potem prowadziła też liczne kursy mistrzowskie w Polsce, gdzie zaprzyjaźniała się ze swymi uczniami, nazywając ich „moje kukusie”. Zresztą ostatni raz ją widziałam w zeszłym roku w filharmonii na koncercie, w którym brała udział jedna z jej ostatnich uczennic: Anna Maria Staśkiewicz.

No i nie miała kompleksów. Kogo by innego z naszych skrzypków stać było na to, żeby powtórzyć eksperyment Joshui Bella w Warszawie – stanąć gdzieś na rogu bodaj na Starówce i udawać skrzypka ulicznego? Później powtarzała z humorem – bo poczucie humoru było jedną z najwspanialszych jej cech – że nikt jej wtedy ani jednego pieniążka nie wrzucił, za to kiedy indziej, gdy próbowała przed koncertem w krakowskim Kościele Mariackim, dostała od turysty amerykańskiego złotego dolara, którego potem podarowała wnukowi.