Dyrygujący pianista
Nie podróżujący fortepian tym razem. I Mozart – jedyny repertuar, który Piotr Anderszewski wykonuje w ten sposób: prowadząc orkiestrę od fortepianu.
Można się wyzłośliwiać nad jego kapelmistrzowskimi gestami, ale po pierwsze przez te kilkanaście lat, odkąd to robi, bardzo się pod tym względem rozwinął i jego gestykulacja jest o wiele bardziej adekwatna i przejrzysta (choć oczywiste jest, że dyrygent to raczej nie będzie), a po drugie – kiedy widzi się to na żywo, jeszcze bardziej jasne się staje, że pianista robi to, ponieważ chce kształtować nie tylko własną grę, ale całość interpretacji. Podobnie jak niegdyś Krystian Zimerman zapragnął całościowego podejścia do koncertów Chopina (z bardzo specyficznym skutkiem, prawdopodobnie nie do wyegzekwowania w tradycyjnym układzie orkiestry z dyrygentem), tak Anderszewski zwykle chce grać Mozarta bez dyrygenta. I choć na występach publicznych zdarza się inaczej (np. we wrześniu zagra w Tokio i Jokohamie pod Sylvainem Cambrelingiem, a w grudniu w Londynie – pod Vladimirem Ashkenazym), to wszystkie trzy nagrania płytowe z koncertami Mozarta (w 2002 r. z Sinfonią Varsovią dla Erato, w 2006 r. ze Scottish Chamber Orchestra dla tej samej firmy i ostatnio z Chamber Orchestra of Europe dla Warner Classics) poprowadził sam.
Myślę, że orkiestrze Filharmonii Narodowej taka przygoda bardzo dobrze zrobiła. Zapewne nie za często jej się zdarza pracować z solistą, któremu tak zależy na jakości dźwięku również zespołu – zwykle soliści zajmują się raczej sobą, resztę pozostawiając w rękach dyrygenta. I choć parę razy zdarzyło się im rozjechać, to ogólnie odnosiło się wrażenie, że muzycy bardzo się starają, by sprostać temu niecodziennemu wyzwaniu.
Pianista wybrał nie te koncerty, które znajdują się na jego najnowszej płycie, ale te nagrywane już dawniej: G-dur KV 453 (ze Scottish Chamber Orchestra) i c-moll KV 491 (z Sinfonią Varsovią). Co mnie od samego początku uderzyło, to bardzo szczególna barwa dźwięku – okrągła, miękka, intensywna. Trudno to opisać – nie są to tradycyjne „perełeczki”, jakimi zwykle traktuje się Mozarta, ale jakby w tę stronę. Nie był to Mozart wydelikacony, czasem nawet dźwięk bywał ostry i mocny. Myślałam w tych momentach, że zapewne tak należałoby to grać na fortepianie z epoki, co zresztą zdaje się Anderszewskiego niespecjalnie interesuje. Ale na pianoforte nie dałoby się z kolei pokazać tak pięknych intensywnych pian. Bardziej wyrównana była ekspresja melancholijnego Koncertu c-moll. Pianista zaprezentował w nim własną kadencję (w Koncercie G-dur zagrał autentyczną, napisaną przez Mozarta – jak wiadomo, kompozytor zapisał kadencje tylko do niektórych koncertów). Na bis muzycy zagrali jeszcze raz pogodny finał Koncertu G-dur, w którym bawili się jeszcze lepiej niż za pierwszym razem (orkiestra zgotowała pianiście nie mniejszą owację niż sala), a później jeszcze on sam – Bagatelę op. 126 nr 1. Szkoda, że tylko tę jedną.
Po czym zniknął za kulisami i nie pozwolił wpuścić grona wiernych wielbicieli, więc nie mogłam go zapytać, czy również w Polsce da kiedyś recital, z jakim występuje ostatnio: z fragmentami WK Bacha i – znów, po latach – Wariacjami na temat Diabellego Beethovena. Nie słyszałam ich nigdy w jego wykonaniu na żywo – tak się złożyło. Teraz, jeśli chciałoby się tego repertuaru posłuchać, trzeba by pojechać za artystą do któregoś z miejsc w Europie.
Komentarze
ZAZDROSZCZĘ!
W punkt! Był to fantastyczny wieczór. Dawno nie slyszałem naszych filharmoników tak dobrze zgranych i grających. A PA? Fenomenalny.
@PK, Frajde, Labadek, Pianofil:
Bardzo milo sie bylo z Wami wczoraj zdewirtualizowac!
Piotruś Wspaniały ! Niestety fortepian chyba zepsuł humor Piotrusiowi i nie było spotkania z fanami po koncercie.
P.S. Bardzo mi było miło spotkać po raz pierwszy osobiście Panią Dorotę Szwarcman.
Pani Doroto czy może Pani poprawić mój oczywisty błąd w poprzednim wpisie? To z emocji po cudownym koncercie
Przed sceną , nad fortepianem oraz nad orkiestrą było bardzo dużo mikrofonów. Czyżby koncert był nagrywany ? (Ktoś mi tak zasugerował )
@jrk Cieszę się , że udało się Panu dostać bilet. W trzecim rzędzie były jeszcze trzy wolne miejsca
@Jrk bardzo miło było poznać, a że przy takiej okazji, to i jeszcze sympatyczniej.
Dziewczyny, cieszę się, żę Was znów zobaczyłam. Te nasze spotkania, to wartość dodatkowa tych koncertów. Tak przyjemnie, wśród rzeczywistości, w której każdy (poza PK) zajmuje się czymś innym, móc się połączyć w przeżywaniu, pasji. Pogodziłam się z tym, że Aga już tu nic nie piszę, choć to duży kontrast do poprzednich lat i brakuje odrobinę jej energii i emocji, które towarzyszyły koncertom Piotra. Łabądku, Ty mogłabyś częściej:-) Bardzo ciekawe opowieści z Łańcuta. Zawsze świeże teksty o PA.
Wczorajszy Mozart bardzo dynamiczny. PA tryskał energią i chyba radością, co, jak mi się wydaje, nie tak częste. Orkiestra przejęła ten nastrój.
Teraz bardzo bym chciała usłyszeć, obecnie grany, recital. Wygląda jednak na to, że trzeba będzie popodróżować w tym celu. A najbardziej to chyba kwintet Szostakowicza z Belceą.
W moim przekonaniu ten kwintet to najlepsze, co PA nagrał od czasu ostatniej płyty z Bachem. Stawiam tę płytę ponad koncerty Mozarta. To jest ciekawe, bo PA chyba nieco odżegnuje się od muzyki Szostakowicza, a potrafi się w nią wczuć jak mało kto. Może nawet jak Richter z Borodinami. Może to jest tak, że mimo że nie ma go tu obecnie, to jednak wychował się w Polsce, w rzeczywistości, która klimatem wciąż przypominała zmagania rosyjskich kompozytorów. Podobne doświadczenia ma połowa kwartetu Bekcea. To sprawia, że gdy wykonują tę muzykę jest przekonywująca. Chciałabym, żeby PA spróbował w przyszłości zmierzyć się jeszcze kiedyś z tak zaangażowanym repertuarem. Na Habsburskich salonach czuje się świetnie, to już wiemy, ale myślę, że ma jeszcze w sobie nieodkryte przestrzenie muzyczne, którymi mógłby się z nami podzielić:-)
Belcea oczywiście, kwartetu Belcea. Jako że to nazwisko, mylić się nie wypada:-)
Oczywiście to jest wielki pianista. W zasadzie sam dźwięk (też się zastanawiałem nad jego istotą) stanowi wartość samą dla siebie, bo właśnie jest inny indywidualny, chyba wręcz rozpoznawalny – ilu pianistów dziś jeszcze to ma? Dlatego najfajniej było, gdy grał tą Bagatelę Beethovena na bis, w kadencjach (ta własna jest zabawna, bo jest to Anderszewski udający Schumanna, który pisze kadencje do Koncertu c-moll) i wolnych częściach, gdzie długie, kantylenowe przebiegi „idą” na tle niekoniecznie skomplikowanego akompaniamentu. Wówczas właśnie to co najlepsze było jak na tacy. Bo dla mnie PA udający Schumanna w kadencji jest OK, ale niekoniecznie już PA udający dyrygenta. Oczywiście są takie orkiestry kameralne, przy których pewno i ja imitujący dyrygowanie niewiele bym zepsuł – kiedyś no. Orpheus ChO, dziś z pewnością Bremeńczycy, Szkoci i parę innych zespołów, z którymi zresztą PA grywa i dyryguje od klawiatury. Nasza orkiestra okrojona do quasi-kameralnego składu (jednak 3 kontrabasy) w moim odczuciu znalazła się w troszkę niekomfortowej sytuacji. Bo z jednej strony chcieli poważnie traktować jako kapelmistrza artystę którego zapewne lubią, który im bez wątpienia imponuje i który występuje w nimbie gwiazdy (najdroższe bilety w sezonie, droższe niż „na Sokołowa”), a z drugiej jednak troszkę nie do końca to wychodziło, był chaos – niestety – od czasu do czasu. Pani Kierowniczka, której uchu niewątpliwie nic nie uchodzi, to dyskusji nie podlega, ale zarazem jest jak wiemy tu wszyscy zasadniczo wielkoduszna, ograniczyła się do eufemizmów („parę razy zdarzyło się im rozjechać, to ogólnie odnosiło się wrażenie, że muzycy bardzo się starają, by sprostać temu niecodziennemu wyzwaniu”), ale ja, znany z tego, że jestem wredny i czepliwy, pozwolę sobie jednak wspomnieć o tej wpadce oboju w 1 części KV 491, choć zarazem na szacunek zasługuje to, jak gładko z tego wyszli: było zachwianie konstrukcji, ale jednak się nie wywaliło. Niemniej ten moment obnażył niejako istotę problemu. Bo gdyby był dobry dyrygent – to bez wątpienia lepiej by grała orkiestra (która bardzo się starała), ale też chyba lepiej by grał solista. Mniej nerwowo. Mniej szkicowo – bo ja właśnie na „łączach” pomiędzy momentami, gdy starał się być bardziej dyrygentem i wchodził w ciało solisty dostrzegłem najwięcej zachwiań, tam się robiło takie „bozetto”. Oczywiście z dyrygentem pewno efekt byłby nieco inny, bez wątpienia nie wszystko po myśli PA. No i jest argument, że WAM tak grał, że wielu innych też. I, że PA tak od dawna grywa i nagrywa (ale nagrywając płytę można powtarzać, korygować etc.), i to zapewne czasami wychodzi świetnie, ale nie zawsze. Oczywiście znamy ten dylemat – np. Mała Syrenka chciała mieć głos i mieć nogi, Marylin Monroe chciała być ikoną seksu i wielka aktorką dramatyczną, a Jeżyk z radzieckiej dobranocki nie chciał swojego futerka z kolców, ale inne („To futerko jest lepsze, to futerko mieć wolę”). Niestety, w życiu zazwyczaj bywa tak, że nie możemy mieć wszystkiego na raz. Dlatego optymalna jest sytuacja, że jeśli ktoś ma niepowtarzalny dar (a takim jest talent pianistyczny PA) to koncentruje się na nim. Dla mnie jednak ideałem jest trójkąt, gdy solista, orkiestra i dyrygent są na równym sobie, najwyższym poziomie. Ba – ale to się zdarza nieczęsto, a nad Wisłą jeszcze „nieczęściej” :-).
W zasadzie więc chodzi o to, że PA jest chyba zbyt znakomitym pianistą, zbyt wielkim muzykiem, by rozpraszać się tym dyrygowaniem, zwłaszcza jeśli nie występuje z zespołem, który może grać na „autopilocie”. Bo dochodzą tu kwestie pewnej kokieterii, tego, że trzeba się martwić elegancją ruchów, całą tą choreografią – bo ludzie patrzą etc. Problem taki, że artysta tej klasy, jeśli występuje w towarzystwie, to powinno to funkcjonować na zasadzie primus inter pares…
Ale – pomijając te sarkania – było to jednak wydarzenie i wspaniały koncert.
@PK, Pianofil
Wydaje mi się, że gdyby PA zechciał zostać dyrygentem, to byłby bardzo dobrym dyrygentem. On tak przecież ma, że staje się doskonały we wszystkim, czego się dotknie. Bardzo, bardzo jednak proszę PA, żeby nie zechciał…:-)
Inaczej jest, gdy trzeba dzielić czynności. Nie tyle rozjeżdżanie mi przeszkadzało, którego nie jestem w stanie wysłyszeć, ale zabrakło mi tej aury, którą PA zazwyczaj roztacza, gdy gra. Te charakterystycznie piana były jego pianami, ale nie tworzyły całości z pozostałymi częściami. Tego mi było jednak żal. To był taki rześki Mozart, a nie duchowy Mozart, do którego przywykłam w wykonaniu tego pianisty.
PA już chyba trochę nosi. Tyle razy w życiu grać te koncerty. Udoskonalić do granic możliwości. Myślę, że to dyrygowanie sprawiało mu dużo radości. Nie wiem, jakie mogłoby być dobre rozwiązanie.
Tymczasem, Pani Kierowniczko w podróż na recital, gdzieś, choć jeszcze nie wiadomo gdzie:-)
Tak, a forte było chwilami nawet agresywne, co zapewne inaczej odbierałoby się w grze solowej, gdzie cały efekt jest już jego dziełem. Nie wiem, czy PA byłby bardzo dobrym dyrygentem, bo to kwestia nie tylko muzykalności, ale też wielu innych cech.
Szostakowicz i „muzyka zaangażowana” a PA – ależ jak najbardziej. Wspaniale kiedyś grał Sonatę f-moll Prokofiewa – grywał ją z siostrą (słyszałam na koncercie) i z Viktorią Mullovą (nagrali na płytę dawno temu).
I mnie bardzo było miło się zdewirtualizować z Elżbietą Kier i jrk 🙂
Blogowiczów widziałam jeszcze więcej, np. gucia z małżonką i bazylikę z mamą.
Co tam dużo pisać – koncert był boski. Takiego właśnie lubię Mozarta – mocnego:))) A do tego pan dyrygent sprawiał wrazenie, że lubi to, co robi. Śmiał się i szeptał cos do muzyków i do klawiatury. Obok mnie siedzieli państwo, którzy specjalnie dla Anderszewskiego przyjechali z Krakowa. A ja miałam satysfakcję, ze wreszcie to krakusy przyjechały do Warszawy na wydarzenie muzyczne, a nie ja pojechałam do Krakowa:)))
Zgadzam się z Pianofilem. PA wielkim pianistą jest, choć rzadko mamy okazję podziwiać pełnię jego możliwości – bo a to stres, a to fajerwerki podczas Bacha, a to sala nie ta (vide Katowice), a to palec skaleczony, a to musi dyrygować, a to cyzeluje wiecznie ten sam repertuar. Kiedy wreszcie ten wyjątkowy przecież artysta umocuje się w swoim talencie na tyle, żeby jego wykonania zamiast sugerować wielkość, nareszcie w pełni o tej wielkości zaświadczyły? „Za mojej pamięci” tylko dwa razy PA zagrał w pełni będąc sobą, w Kaliszu i kiedyś, dawno temu w FN z Szymanowskim i Schumannem w repertuarze. Chyba pojadę w sierpniu do Edynburga na Das Wohltemperierte Klavier…
@PK
Faktycznie mam tę płytę z Mullovą. Dawno jej nie słuchałam, bo to było dawno…:-)
@Kalina
Myślę, że więcej osób przyjechało specjalnie na ten koncert np. Łabądek z Krosna, tyle godzin w autobusie, ja z Sopotu, gdzie już zdążyłam wrócić i skąd pozdawiam. Na PA się jeździ, albo za PA się jeździ:-) To jest zawsze wyjątkowe wydarzenie, i koncert i wspólne spotkanie
@mariaosterloff
Uważam, że koncert „z fajerwerkami” był m.in. właśnie tym absolutnie wyjątkowym.
No tak, to było szczególne wydarzenie.
https://szwarcman.blog.polityka.pl/2015/01/12/sarabanda-z-wystrzalami/
@mariaosterloff et al.
„Brak możliwości podziwiania prawdziwych możliwości pianisty” to, obawiam się, taki jego flirt, droczenie się z publicznością. Trochę przypomina mi w tym Zimermana, choć z innych przyczyn.
Richter, Rubinstein chyba nie mieli takich problemów? A jeżeli mieli, to ich nie okazywali tak ostentacyjnie.
Tak swoją drogą, czy ktoś pokusi się o analizę porównawczą stylu dyrygowania obu panów? Zimermana nie miałem okazji widzieć dyrygującego na żywo, tylko tyle co na Tubie (Beethoven).
Pewnie ktoś gdzieś o tym wspominał, bo info sprzed paru dni, ale może mnie?
Kurzak zmieniła wytwórnię płytową by być bliżej męża 😉
A na serio: może Sony będzie jej proponować ciekawsze projekty niż recitale i duety? Bo Decca chyba nie nagrała żadnej pełnej opery z jej udziałem na cd czy dvd…
ps. Zapomniałem o uwiarygadniającym linku: https://www.gramophone.co.uk/classical-music-news/aleksandra-kurzak-moves-to-sony-classical
@ Gostek, mariaosterloff
Raczej nie jest to flirt czy droczenie się. Palec rzeczywiście miał skaleczony (swego czasu KZ też), repertuar cyzeluje, bo jest perfekcjonistą (KZ też), fajerwerki podczas Bacha – vide mój wpis – nie miały żadnego wpływu na jego grę, a sali NOSPR rzeczywiście nie znosi (podobnie jak krakowskiego ICE) i nawet jestem w stanie zrozumieć dlaczego: wykonawca czuje się tam jak na patelni.
Przepraszam że się wtrącam, ale to wynika tylko z mojej ignorancji. Zaintrygowało mnie to prowadzenie orkiestry przez pianistów. Czy aby nie wchodzi tutaj w grę aspekt finansowy ? Czy taki pianista odgrywający również rolę dyrygenta otrzymuje dwie gaże ?
@ spin71 – witam. Bo ja wiem… może w niektórych przypadkach tak bywa, ale w tym, który omawiamy, na pewno nie o to chodzi, znając tego pianistę.
Bardzo sobie cenię społeczność tego blogu, ale uwielbienie dla PA jest tu tak wielkie, że nawet jak mu się klawisz nie odezwie, to gotowi jesteście sobie tłumaczyć, że się z Wami droczy 😛
😆
To chyba jednak przesada 🙂
Ja też od lat i z niekłamaną radochą droczę się z przeświadczeniem, iż uwielbienie miejscowych opiniodawców (i biorców) dla PA ma w sobie coś z… kultu jednostki… 🙄
😉 …bez urazy oczywiście; ktoś tę sprzedaż biletów i płyt nakręcać musi – a kto, jeśli nie wpływowi krytycy i ich dwory/dwórki? 😎
Zapiera mi dech, gdy PA gra takie delikatne, nieśmiałe smutki. Za to żwawość i krewkość w jego wykonaniu zupełnie do mnie nie przemawiają. I takie „dryganie” orkiestrze też nie;)
Ktoś z Państwa porównał obydwu panów – Zimermana i Anderszewskiego. A wedle moich dotychczasowych odczuć to całkowicie odmienne osobowości. Ciało reaguje inaczej na granie każdego z nich. Jeden kojarzy mi się z niewzruszoną, doskonałą górą lodu. Drugi grając – tęskni.
I wybieram się w czwartek po południu do FN na próbę generalną „Kandyda”, kończącego sezon. Móc zobaczyć narodziny koncertu.. :))
A który to jest taką górą lodu? Moim zdaniem – żaden z nich. Akurat obaj potrafią uzewnętrznić i wywołać emocje, choć każdy zupełnie inaczej.
Dzień dobry,
Użyłam niefortunnego w polszczyźnie sformułowania – moja wina i trzeba doprecyzować:) Po pierwsze mówiąc o górze lodu miałam na myśli pana Zimermana. Wcale nie chodziło mi jednak o to, że jego gra nie budzi emocji i że on sam miałby być „zimny”. Absolutnie budzi, w przeciwnym wypadku bym go po prostu nie słuchała:) Myślałam bardziej o niedostępności, o byciu „poza”. Granie KZ takie właśnie dla mnie jest. Wiem, że niemądrze to zabrzmi, ale zawsze, gdy go słucham, mam odczucie, że ten pianista słuchacza nie potrzebuje, że jest niedostępny. Nie w kwestii repertuaru, techniki itp., ale emocjonalnie. Na PA reaguję zupełnie odmiennie.
Czemu przyszło mi do głowy porównanie z górą lodu? Góra, bo ta trwa dla siebie samej. To, że ludzie nie będą się na nią wspinać, niczego jej nie ujmie. A że z lodu? Bo różne stany skupienia wody budzą mój zachwyt:)) Góra z lodu roziskrzona w środku dnia setkami własnych drobin, odbijająca się w sobie samej jak w lustrze. Albo otoczona parą z mroźnej mgły, cicha i majestatyczna lub groźna i dudniąca wiatrem. Doskonała. Nęcąca, by jednak próbować się na nią dostać. Ja bardzo lubię góry, stąd porównanie:)
@ a cappella kult jednostki ?? A może to jest życzyliwość do osoby , która godnie reprezentuje zarówno Polskę jak i Węgry na świecie.
@ mariaosterloff Osobiście uwielbiam Piotra Anderszewskiego czyli to co sobą reprezentuje zarówno na scenie jak i podczas spotkań z fanami oraz to jaki wizerunek stworzył na potrzeby wywiadów. Niestety nie znam Go osobiście , więc nie twierdzę , że Piotruś i Piotr Anderszewski jest tym samym ( być może w życiu prywatnym jako Piotruś jest zupełnie inną osobą)
” uwielbienie dla PA jest tu tak wielkie, że nawet jak mu się klawisz nie odezwie, to gotowi jesteście sobie tłumaczyć, że się z Wami droczy ” – być może geniusz Piotra Anderszewskiego tak się objawia 😉
Coraz zabawniej 😀
Trudno mi powiedzieć, jaki wizerunek PA „stworzył na potrzeby wywiadów” – ogólnie jest raczej człowiekiem nieśmiałym i najchętniej nie udzielałby żadnych. Jest wśród nas, i owszem, grupka znających go osobiście (łabądek i Aga mówią, że właśnie dlatego przestały się na jego temat wypowiadać; ja nie mogę sobie na to pozwolić, więc nadal o nim piszę 🙂 ). Ale zgodzę się, że każdy artysta roztacza, świadomie lub nie, jakąś aurę, którą zresztą każdy może inaczej odbierać. Np. to, co pisze Dziewczyna o KZ, zupełnie mi nie przystaje do tego, co czułam na jego recitalach z ostatnimi sonatami Beethovena i Schuberta, zwłaszcza w tym drugim przypadku, kiedy mało się nie poryczałam ze wzruszenia. Ale może to też kwestia wykonania określonego repertuaru – tego w Polsce nie grał, ja miałam szczęście słyszeć to za granicą.
A ja dziś idę do CSW (Laboratorium) na koncert poświęcony kolejnej artystce z aurą i charyzmą, której niestety od roku nie ma już między nami – Elżbiecie Chojnackiej. Będzie film, będziemy ją wspominać, a na koniec recital da jej uczennica, która zresztą odziedziczyła po niej klawesyn i nuty – Aleksandra Gajecka-Antosiewicz. Miłośnikom jej kunsztu i muzyki współczesnej polecam.
@ Dziewczyna w kolorowej sukience
Całkowicie zgadzam się z opisem odczuć, towarzyszących grze KZ. A i „góra lodu” wydaje się na miejscu. Podobnej metafory używa p. Adam Wiedemann w recenzji płyty z fantazjami Schuberta:
http://www.dwutygodnik.com/artykul/7396-schubert-spod-lodu.html
W przypadku PA chyba zawsze mam poczucie całkowitej szczerości artysty. Dyskusja o dochodzeniu wielkości pianisty poprzez ocenę spójności wykonań wydaje mi się zupełnie nietrafiona. Koncert jest zawsze sumą czynników, które można mieć opanowane i pod kontrolą i tych, nad którymi zapanować się nie da. To nie żmudnie cyzelowane nagrania Glenna Goulda. Wydaje mi się, że na kilka może kilkanaście występów, trafia się jeden wyjątkowy. Do tego dochodzi również nastrój słuchacza, który koncert odbiera. I tak w przypadku PA, całkowicie zachwycił mnie ten z Bachem którego recenzję PK tu przywołała. Zachwycił mnie również występ dwa lata temu w Monachium, koncerty Mozarta z BRSO. O ile pamiętam, była również na nim Aga, choć się jeszcze wtedy nie znałyśmy. Natomiast PA, zapytany przy jakiejś innej koncertowej okazji, nie był chyba z tego monachijskiego szczególnie zadowolony – w ostatniej chwili zmienił się dyrygent i Gardinera zastąpił Payare. Ale uważam, że grał wówczas wybitnie.
Jeszcze inny, ciekawy temat to, czy przychodzimy na koncerty tylko, by posłuchać idealnie brzmiącej muzyki, czy też chcemy być odrobinę bliżej tych wyjątkowych osób, jakimi są artyści. Jeżeli tylko muzyka jest motywacją, to faktycznie uważam, że w wielu momentach będziemy zawiedzeni. Natomiast, jeżeli spróbujemy zrozumieć, jak trudne emocjonalnie jest to powołanie, ale jednocześnie jak wynagradzające dla siebie i tych, dla których się gra, to być może pełniej sami będziemy mogli przeżywać muzykę.
Tak na marginesie, MA wczoraj zaliczyła dwie kosy… 🙂
Oj, tak. Wszystkiego najlepszego dla Marthy.
Zdumiewający ten Wiedemann. Jak dla mnie to, co pisze, jest tak totalnym fałszem, że się w głowie nie mieści. Ale po pierwsze często się z Wiedemannem nie zgadzamy, a po drugie ja cały czas mam w pamięci tego Schuberta na żywo. To jest zupełnie inny świat – koncert i płyta, i nie dziwię się, dlaczego KZ nie lubi nagrywania płyt. Bo nie da się utrwalić chwili, tego przeskoku iskry między artystą a publicznością. On zawsze mówi, że koncert jest aktem miłości (!), że muzyka to coś, co przydarza się między ludźmi i najlepiej bezpośrednio.
Frajdo, o ile dobrze pamiętam – z fantazji KZ nagrał dotychczas tylko tę Chopinowską 😉
Przepraszam, moj jezyk polski musi juz odstawac od wspolczesnego. Co to znaczy „zaliczyc dwie kosy”?
To jest spójne z tym co mawia inny maestro – płyta jest listem miłosnym, koncert gorącą randką. Oba byty są nieporównywalne, cel każdego z nich jest zupełnie inny.
Podejście Zimermana do odbioru muzyki jest bardzo XIX-wieczne i jest kolejnym paradoksem technologicznym tego artysty w zestawieniu z hiper-technologicznym podejściem do nagrywania.
Aha, sam sobie odpowiem po zajrzeniu do blogu Lebrechta: dwie siodemki. Ja znalem ten symbol jako „siekierke”, np. samolot B777 w polskim slangu lotniczym to „trzy siekierki”.
@PK
Hah, to tu się, wyjątkowo, nie zgadzamy 🙂 Ale, przyznaję, nie słyszałam tego Schuberta na żywo. Sformułowanie „akt miłości” piękne. Aż mi nie pasuje do KZ. Może on jednak jest zupełnie innym człowiekiem, niż taki osobny, oddalony i trochę zbyt mocno skoncentrowany na sobie, jakim wydaje się być na scenie, czy w nielicznych przemówieniach publicznych po koncertach.
@ Ścichapęk
Witaj dawno nie słyszany i nie widziany Ścichapęku! Zawsze czujny. Poprawiaj mnie, ile chcesz. Przynajmniej mam poczucie, że ktoś czyta to, co tutaj wypisuję:-)
Tak. W wierzeniach ludowych (?) to trudne urodziny, bo kosa jest oczywiście kojarzona ze śmiercią.
Ech, Frajdo, taka już ze mnie wredota 🙁
Nieee, sympatycznie Cię tu zobaczyć, niezależnie od okoliczności:-)
No fakt, dawno nie było widać ścichapęka, trochę się już niepokoiłam nawet.
O tych kosach też nie słyszałam, ale się domyśliłam.
Wszystko przez to, żem jednak nie dojechał w niedzielę na PA. Moja strata! Ale za to wcześniej byłem na innym cudownym recitalu: Władysława Kłosiewicza z Frobergerem. Ach, pióra by pożyczyć od 60Jerzego (w żadnym razie od Anouilha 😉 ) – takie to były poziomy… Nawet zamkowa akustyka jakoś mi tamtego dnia mniej przeszkadzała.
Liczyłem, Frajdo, że Cię spotkam na tym koncercie.
A potem była Olga Pasiecznik (w świetnej formie!) w rodzinnym koncercie na Grochowskiej. Tym razem jednak nie z siostrą, tylko z synem, skrzypkiem. I znów zachwyty oraz zastrzyk pozytywnej energii. Repertuar (zwłaszcza ten wokalny) wielce wysmakowany – na koniec zabrzmiała np. nieznana mi dotąd pieśń Saint-Saensa ze skrzypcami obbligato. Piękne popołudnie w namiocie – mimo ulewnego deszczu. Warto było przyjść.
Do życzeń dla MA dołączam się z radością 😀
@PK,jrk,Frajde,Aga-bardzo było miło choć krótko.
Trudno,raz złamię milczenie,może nie przypłacę tego życiem?
PA potrafi sam siebie skrytykować w krótkich żołnierskich słowach,ktore nikomu z nas nie przeszłyby przez gardło.
Uczciwy jako artysta i człowiek ,talentów ma wiele ( np.kulinarne).
Jest go za co lubić.
” I to by było na tyle”.
Howgh!
ad.CSW
Elżbieta Chojnacka to była artystka z charyzmą.Elektryzująca.
Podobną intensywność odczułam rok temu u Awdiejewej.
Dzień dobry; A dla mnie jednak powiedzieć o Zimermanie „góra lodu” (także i tam na tej pięknej, tak precyzyjnej fakt… ale wszak nie jeno precyzyjnej… płycie z Schubertem, co to powiadają niektórzy biografowie „w życiu nie napisał ani jednego miłosnego listu”…) 🙂 to jakby powiedzieć, że „Zimna wojna” Pawlikowskiego jest… zimna… 🙂 A ponieważ „Zimna wojna” od jutra w kinach to dodam tylko, że mnie się ten czysty, precyzyjny, piękny film – cały czas o tym wciąż myślę – chyba jednak najbardziej kojarzy się z zupełnie niedzisiejszym… poetyckim kinem Witolda Leszczyńskiego. A w jego przypadku, w przypadku prawie wszystkich jego filmów, jakoś nie pytam, dlaczego „nasze gałązki jabłoni trwalsze są zawsze od naszych cieni”… I po co w tych filmach ta właśnie a nie jakaś inna muzyka. U Mateuszka i Janka Predery np. ona wszak też… staje się niezwykłą częścią niezwykłego, b. precyzyjnego i wielowymiarowego obrazu… (spoza)obrazu… No i ta kamera… ustawiana tak właśnie a nie inaczej… no i po coś… jak w niegdysiejszym polskim kinie. Bardzo ciekawie pisał i o kinie Leszczyńskiego Pan red. Pietrasik tak nawiasem. Bardzo ciekawie pisał zresztą o miejscu i roli muzyki w swych filmach sam Leszczyński. I warto też może dodać, że z kolei te iskierki poczucia humoru, takie malutkie, niewymuszone (które też tu wciąż są i są głównie z Zuli, aż do samego przed-finału) idą chyba bardzo od Janusza Głowackiego, którego też tak bardzo mi brak…
Ciekawy ten wątek z „kultem jednostki PK” 🙂 ja tam myślę, że jak to w ładnej, melodyjnej piosence Zbysia… bardziej… „sympatii nić”… 🙂 pa pa m
No nie, nie kult jednostki PK, tylko PA 😆
Zimnej wojny jeszcze nie widziałam. Z tego, co słyszę, to świetną robotę zrobił tam Marcin Masecki.
@ Ścichapęk
Nic nie wiem o koncercie, o którym piszesz. To ciekawe, że się mnie tam spodziewałeś, bo p. Kłosiewicz nie byłby chyba moim pierwszym wyborem.
Martwić się o Ciebie nie martwiłam (to w kontekście troski, którą wyraziła PK), gdyż przemknąłeś gdzieś przed oczami Ł. na Grochowie. Zaczęłabym się martwić, gdyby Cię tam nie było, wszak chyba jesteś groupie p. Pasiecznik, jak część tu PA.
@Łabądek
Łabądku to już nie pisz, nie, żebyś nie przypłaciła życiem:-)
Natomiast odezwij się czasem, co tam się w Twoim regionie muzycznie dzieje, czy tak po prostu, żebyśmy wiedzieli, że tu też jesteś z nami.
A dziś w Dwójce Avdeeva i Rach 3 z NOSPR. Mniam!
Ech, a ja muszę na premierę… 🙁
No nie, Frajdo, tak łatwo nie dam się zamknąć w szufladce z etykietą „groupies” 🙂 Bycie groupie – nawet w najbardziej poszerzonym sensie – nie leży po prostu w mojej naturze. Więcej: nie mógłbym się nawet nazwać wiernym fanem wybranych artystów, bo rozmaicie u mnie z tą wiernością bywa…
Istotnie wciąż chyba zbyt słabo znamy swoje gusta – i to do tego stopnia, że nie posądziłbym Cię o zamiłowanie akurat do Rach 3 (choć z dwojga złego i tak wolę go od Rach 2 😉 ). Cóż, nasze mniamy różnią się jednak znacząco; choć zdarzają się przecież koncerty, które pozwalają o tej różnicy smaków zapomnieć 🙂
Określenie groupie użyłam z przymrużeniem oka, o sobie też tak myśle dla żartu:-)
Ależ tak, doskonale pamiętam, że wolisz Prokofjewa od Rachmaninowa. Jestem jednak mniej wyrobionym melomanem niż Ty i, póki co, w niektórych przypadkach, wciąż przemawia do mnie bardziej muzyka burzliwa i dramatyczna. A może po prostu bardziej współgra z moim charakterem. I myślę, że współgra z kocim charakterem Avdeevej. To się okaże. Rozumiem, zatem słuchać razem dzisiaj nie będziemy:-)
Hmm, nie wyprę się: i ja kiedyś (zwłaszcza w czasach nastoletniości) słuchałem Rach 3, a winyl z Małcużyńskim i Rowickim był nawet jedną z pierwszych niedżezowych płyt w mojej kolekcji.
Z tym stopniowaniem wyrafinowania muzycznego smaku też jestem z wiekiem coraz ostrożniejszy, bardzo to w końcu względne 🙂 Ale zapewniam Cię, że Prokofjew w koncertach fortepianowych potrafi być nawet jeszcze bardziej burzliwy i dramatyczny od Rachmaninowa (przynajmniej na moje ucho) 🙂
Jeśli już Rachmaninow 3, to, jak dla mnie, tylko w wykonaniu Kapella, Horowitza i samego Racha 🙂 Racha 3 lubię, Proka 3 – wielbię 🙂
Uwaga, nasz ceniony Maestro (PA) daje w listopadzie recital sali kameralnej filharmonii w Berlinie – zabrzmią m.in. Wariacje nt. Diabellego. Bilety zapowiadają się dość przystępne cenowo!
Ja mam słabość do Proka 2.
He he.. wystarczy spojrzeć na liczbę komentarzy pod Pani wpisami na blogu, by z dużą dozą pewności wykazać, którzy artyści budzą najwięcej emocji:)
Dla mnie KZ ma w sobie coś bardzo niedostępnego. Może jeszcze „przełamiemy lody”, gdy będę go słuchać częściej. Gdy muzycznie podrosnę. Przedziwne, że tak różnie reagujemy na to samo. Trochę jak na temperaturę powietrza. Dla jednych 30 stopni to upał, a dla mnie to nadal chłodno:)
Koncert rzeczywiście jest jak akt miłosny. Każdorazowo pytanie tylko, kim jest kochanka artysty: czy to publiczność, sama kompozycja, czy może najlepiej obie na raz;) Mnie, odbiorcy, niekiedy podczas koncertu towarzyszą podobne emocje. Bardzo intymnego kontaktu z wydarzeniami na scenie. A płyta to już zupełnie inna muzyka. Też bym się męczyła nagrywając je. To jak wieczne poprawianie pracy dyplomowej. Zawsze da się coś napisać inaczej, lepiej. Od kiedy narkotyzuję się wykonaniami na żywo, płyty stały się wystudiowanym – ale też przydatnym – substytutem.
Byłam dziś w FN na próbie generalnej jutrzejszego „Kandyda”. Mam już swoje wyraźne muzyczne odczucia. Jutro znajdę ostateczne potwierdzenie. Artyści w cywilu są wspaniali. A Jacek Kaspszyk w stalowych szarościach – w przeciwieństwie do czerni – wygląda zabójczo.
Ścichapęku, moją pierwszą płytą też był Rachmaninow. Dostałam ją, jeszcze w liceum, od ówczesnego przyjaciela, który był oczywiście melomanem. Płyta gdzieś przepadła w zawierusze dziejów. Przypomniałeś mi o niej. Jednak jakże Cię rozczaruję, nie pamiętam, co to było. Cieszyłam się z niej bardzo jako z przedmiotu, lecz czułam, że mnie wówczas jeszcze przerasta i słuchałam może ze dwa razy. Próbowałam dziś poszukać w internecie, może znalazłabym okładkę, ale nie wiem, czy ją dobrze pamiętam.
A Ty słuchasz jeszcze winyli?
Winyli to już, Frajdo, tylko od wielkiego dzwonu – i zwykle takich rzeczy, których nie mam w nowszych wersjach. Choć może się to kiedyś zmieni, kto wie – zwłaszcza że czarnych płyt jakoś się przez te lata nie pozbyłem.
Tak zapytałam z ciekawości, gdyż poznałam ostatnio osobę – melomana, która słucha prawie tylko winyli i nowe płyty kupuje również w wersjach winylowych. Twierdzi, że ich jakość jest nieporównywalna. A że sama, od niedawna, też dość niechętnie słucham płyt cyfrowych, pomyślałam, że może to początek przechodzenia na winyle:-) O jakości jednak kompetentnie wypowiedzieć się nie potrafię.
Drodzy,
Repertuar na nowy sezon już na stronie FN. Chyba spotykamy sie 26 marca przyszłego roku 😉
Pozdrawiam
Przemek
Świetna informacja!:-) I cały plan wziął w łeb, bo juz sobie obmyślałam romantyczny wypad do Paryża czy Berlina… I co teraz, hmm. Może jednak posłucham i tu, i tu. To jest tak wyjątkowy repertuar. Wydaje mi się, że przeżyć jedną część tj. Bacha lub Beethovena, to już jest aż nadto. Warszawa z takim recitalem, to może być pisk, ścisk i koteria. Niemniej, wprost cudownie, że PA zagra to tutaj też.
Super!
Frajde,
odnośnie winyli: przecie dziś wszystko nagrywane jest cyfrowo, a i większość reedycji starych nagrań też jest po cyfrowym remasteringu – przeto na winylu też jest cyfra, tylko z dodatkowymi zniekształceniami, które wprowadza ten nośnik. Niektórzy to lubią, szanujemy ich 🙄
Ładnie powiedziane:-)
PA w następnym sezonie również w Poznaniu – w Jedynce Beethovena.