Karina Bolena

Tak wyszło, że przyjechałam do Opery Krakowskiej na drugą premierę Anny Boleny Donizettiego, ale i większość miejscowych krytyków pojawiła się również dziś (wczoraj był tu koncert orkiestry z Norymbergi). I warto było.

Na polskiej scenie widziałam to sztandarowe dzieło belcanta raz, dokładnie pięć lat temu w Łodzi. Tam główną bohaterką spektaklu była Joanna Woś, wręcz stworzona do tak królewskiej i trudnej roli. Karina Skrzeszewska, którą dziś mogłam podziwiać, nie ustępuje jej – ani pod względem urody, ani głosu, ani dramatyzmu. Nie wiem, czemu w tym teatrze występuje zwykle w drugich obsadach – najwyższy czas na większe docenienie. (Wtedy w Łodzi również była w drugiej obsadzie, ale wówczas jej nie widziałam.)

Tragiczna postać Anny Boleyn jest w libretcie Felice Romaniego osobą o królewskich ambicjach, która dla korony porzuciła swą pierwszą miłość, ale gdy zawiodła się na swym życiowym projekcie, jednak pozostała wierną nienawidzącemu ją (i zakochanemu już w kolejnej damie dworu, bo i Anna przecież wcześniej nią była) Henrykowi, a przy tym zachowała godność i łaskawość. Tę okazuje wobec swojej rywalki Jane (Giovanny w operze) Seymour, która jest tu drugim silnym kobiecym charakterem i odważnie wyznaje jej prawdę, okazując jednocześnie skruchę. Anna wręcz pokazuje solidarność kobiecą, gdy przebaczając Jane podkreśla, że winien jest sprawca tej zdrady, uwodziciel. Takie ówczesne #metoo.

Jak więc wspomniałam, Karina Skrzeszewska jest iście królewska w tej roli, a Karolina Sikora dobrze ją równoważy jako Seymour, choć z początku jej głos wydawał mi się trochę zmęczony (co mnie zaniepokoiło, bo to naprawdę dobra śpiewaczka), ale potem złapała drugi oddech i już było lepiej, a w duecie z Anną wręcz znakomicie. Wołodymyr Pańkiw jako Henryk ze swoim wzrostem i basem robi wrażenie, mimo dość groteskowego stroju. Mniej udana była rola Adama Sobierajskiego jako Percy’ego – mimo ładnych fragmentów zdarzyło mu się niestety parę kiksów. Olga Maroszek, która śpiewała rolę nieszczęsnego muzyka Smetona również we wspomnianym łódzkim spektaklu, bardzo się rozwinęła od tej pory – niestety ją również dość bezsensownie ubrano. Nie wiem, czy to był pomysł reżyserki Magdaleny Łazarkiewicz, czy kostiumolożki Marii Balcerek, ale zamiast medalionu z portretem królowej Smeton ma na ramieniu wytatuowany ów portret i odsłania go, ukazując przy tym niemałe damskie wdzięki, a przecież miał to być młody chłopiec, taki donizettiowski Cherubino. Stroje ogólnie – zwłaszcza te dla chóru – mogły się nieco kojarzyć z Gwiezdnymi wojnami, ale Anna miała dwie naprawdę piękne suknie.

Co do reżyserii, była dość oszczędna, podobnie jak scenografia. Wszystko odbywało się wśród ruchomych ścian, praktycznie bez rekwizytów – tylko w jednej ze scen I aktu pojawiło się proste krzesło jako tron, a w ostatniej scenie – klatka jako więzienie Anny. Na te ściany od czasu do czasu rzucane są projekcje o dość prostej symbolice: w dwóch scenach miłosnych (Henryk-Jane i Percy-Anna) pojawiają się płomienie, podczas sceny wyruszania na polowanie – las. Ta asceza nie jest może odkrywcza, ale można przy niej lepiej skupić uwagę na muzyce. Tomasz Tokarczyk musiał parę razy dyscyplinować przyspieszających solistów, z orkiestrą miał mniej problemów. W sumie spektakl udany i cieszę się, że widziałam właśnie tę obsadę, choć i pierwsza zapewne jest niezła.