Dyrygujący pianista

Nie podróżujący fortepian tym razem. I Mozart – jedyny repertuar, który Piotr Anderszewski wykonuje w ten sposób: prowadząc orkiestrę od fortepianu.

Można się wyzłośliwiać nad jego kapelmistrzowskimi gestami, ale po pierwsze przez te kilkanaście lat, odkąd to robi, bardzo się pod tym względem rozwinął i jego gestykulacja jest o wiele bardziej adekwatna i przejrzysta (choć oczywiste jest, że dyrygent to raczej nie będzie), a po drugie – kiedy widzi się to na żywo, jeszcze bardziej jasne się staje, że pianista robi to, ponieważ chce kształtować nie tylko własną grę, ale całość interpretacji. Podobnie jak niegdyś Krystian Zimerman zapragnął całościowego podejścia do koncertów Chopina (z bardzo specyficznym skutkiem, prawdopodobnie nie do wyegzekwowania w tradycyjnym układzie orkiestry z dyrygentem), tak Anderszewski zwykle chce grać Mozarta bez dyrygenta. I choć na występach publicznych zdarza się inaczej (np. we wrześniu zagra w Tokio i Jokohamie pod Sylvainem Cambrelingiem, a w grudniu w Londynie – pod Vladimirem Ashkenazym), to wszystkie trzy nagrania płytowe z koncertami Mozarta (w 2002 r. z Sinfonią Varsovią dla Erato, w 2006 r. ze Scottish Chamber Orchestra dla tej samej firmy i ostatnio z Chamber Orchestra of Europe dla Warner Classics) poprowadził sam.

Myślę, że orkiestrze Filharmonii Narodowej taka przygoda bardzo dobrze zrobiła. Zapewne nie za często jej się zdarza pracować z solistą, któremu tak zależy na jakości dźwięku również zespołu – zwykle soliści zajmują się raczej sobą, resztę pozostawiając w rękach dyrygenta. I choć parę razy zdarzyło się im rozjechać, to ogólnie odnosiło się wrażenie, że muzycy bardzo się starają, by sprostać temu niecodziennemu wyzwaniu.

Pianista wybrał nie te koncerty, które znajdują się na jego najnowszej płycie, ale te nagrywane już dawniej: G-dur KV 453 (ze Scottish Chamber Orchestra) i c-moll KV 491 (z Sinfonią Varsovią). Co mnie od samego początku uderzyło, to bardzo szczególna barwa dźwięku – okrągła, miękka, intensywna. Trudno to opisać – nie są to tradycyjne „perełeczki”, jakimi zwykle traktuje się Mozarta, ale jakby w tę stronę. Nie był to Mozart wydelikacony, czasem nawet dźwięk bywał ostry i mocny. Myślałam w tych momentach, że zapewne tak należałoby to grać na fortepianie z epoki, co zresztą zdaje się Anderszewskiego niespecjalnie interesuje. Ale na pianoforte nie dałoby się z kolei pokazać tak pięknych intensywnych pian. Bardziej wyrównana była ekspresja melancholijnego Koncertu c-moll. Pianista zaprezentował w nim własną kadencję (w Koncercie G-dur zagrał autentyczną, napisaną przez Mozarta – jak wiadomo, kompozytor zapisał kadencje tylko do niektórych koncertów). Na bis muzycy zagrali jeszcze raz pogodny finał Koncertu G-dur, w którym bawili się jeszcze lepiej niż za pierwszym razem (orkiestra zgotowała pianiście nie mniejszą owację niż sala), a później jeszcze on sam – Bagatelę op. 126 nr 1. Szkoda, że tylko tę jedną.

Po czym zniknął za kulisami i nie pozwolił wpuścić grona wiernych wielbicieli, więc nie mogłam go zapytać, czy również w Polsce da kiedyś recital, z jakim występuje ostatnio: z fragmentami WK Bacha i – znów, po latach – Wariacjami na temat Diabellego Beethovena. Nie słyszałam ich nigdy w jego wykonaniu na żywo – tak się złożyło. Teraz, jeśli chciałoby się tego repertuaru posłuchać, trzeba by pojechać za artystą do któregoś z miejsc w Europie.