Mozart latynosko-polski

Dlaczego? Bo z solistką argentyńską Verónicą Cangemi i solistą polskim Arturem Jandą, a także pod dyrekcją polsko-brazylijskiego José Marii Florêncio. I z polskimi zespołami – Warszawskiej Opery Kameralnej.

Koncert w Studiu im. Lutosławskiego był galą otwierającą imprezę pod nazwą: 28. Festiwal Mozartowski w Warszawie. Piszę „pod nazwą” dlatego, że moim zdaniem, i chyba nie tylko moim, używanie tej nazwy w stosunku do tego, co się odbędzie w najbliższych tygodniach, a zwłaszcza stosowanie numeracji ciągłej, jest pewnym nadużyciem. Festiwal Mozartowski Warszawskiej Opery Kameralnej, jak wiadomo, polegał na tym, że wykonywało się na nim wszystkie dzieła sceniczne Mozarta, było też wiele koncertów – kameralnych, symfonicznych, oratoryjnych, ale one stanowiły nurt poboczny. Trzonem były opery, one stanowiły szczególną atrakcję (także dla przyjezdnej publiczności z zagranicy), bo wielu z nich zbyt często się nie wykonuje, a w ogóle na całym świecie nie było podobnej imprezy. Tylko raz na Festiwalu Salzburskim wykonano też wszystkie dzieła sceniczne, ale było to w Roku Mozartowskim.

Już za dyrekcji Jerzego Lacha nastąpiło pewne ograniczenie repertuarowe z powodów finansowych, ale wciąż jeszcze opera dominowała i większość z tych dzieł było wykonywanych. Jednak od zeszłego roku nie da się powiedzieć, że to ten sam festiwal. W tym roku trzy razy zostanie zagrany Czarodziejski flet, dwa – Łaskawość Tytusa, trzy – Wesele Figara, dwa – Cosi fan tutte i wreszcie trzy razy Uprowadzenie z seraju, wszystko to w okresie od 17 czerwca do 14 lipca. A poza tym koncerciki kameralne, imprezy rodzinne jak w sezonie, parę koncertów oratoryjnych (po dwa razy Msza c-moll i Requiem) – i tyle. Oczywiście, że jeśli z trzech orkiestr pozostała tylko MACV (nawiasem mówiąc Doktor Dyrektor, która zapowiadała ten koncert, mogłaby się w końcu nauczyć nazwy zespołu w teatrze, któremu szefuje: Musicae Antiquae Collegium Varsoviense, nie Musica Antiqua), to trudno, by codziennie grała inne przedstawienie – tym bardziej jeżeli śpiewaków też się zwolniło i teraz na gwałt trzeba poszukiwać obsad. Jeśli więc jest to w sposób widoczny inna impreza, czy nie wypadałoby zmienić jej nazwę?

Koncert inauguracyjny był rekordowo długi – zaczął się o 19., a skończył po 22:30. Wykonywano chóry, uwertury, arie. Orkiestra była w sposób widoczny wykończona. Nie wiem też, czy to był pech, czy wina warunków, ale trzem smyczkowcom poszły struny lub kołki. Zmęczenie uwidoczniało się też w formie, zwłaszcza instrumentów dętych, które nie wyrabiały się w szybkich tempach podawanych przez Florência. Żal mi ich było – widać, że są potwornie eksploatowani.

Co zaś do solistki: Verónica Cangemi pojawiała się już w Polsce – parę razy w Krakowie w ramach Opera Rara, o ile pamiętam, oba razy z Minkowskim. Czas strasznie leci, bo jak sprawdziłam, był to 2010 i 2011 r., raz była w gorszej formie, raz w lepszej (to akurat pamiętałam). Z przyjemnością wspominam też leżące gdzieś tam na mojej półce nagranie Ariodante Haendla pod tymże Minkowskim (to z Ewą Podleś), gdzie pani Cangemi też ma swój udział. Ale od tego czasu minęła prawie dekada i solistka już zupełnie nie jest w takiej formie jak dawniej. Przedstawiona została jako znakomita specjalistka od Mozarta (którego dotąd w Polsce nie śpiewała) – i słychać, że swego czasu musiała go śpiewać naprawdę dobrze. Technika, muzykalność, aktorstwo – wszystko to niby wciąż jest, tylko głos jakoś odmawia posłuszeństwa albo ma ostrą barwę. Przy tym widać, że jest to osoba bardzo sympatyczna. Nawet się zdziwiła owacjami, częściowo reżyserowanymi przez dyrygenta. No i rozśpiewała się tak naprawdę dopiero pod koniec. Artur Janda za to podczas całego koncertu pokazał głos i aktorstwo na poziomie, a przy tym poczucie humoru. Niestety śpiewał tylko trzy arie, a solistka – aż osiem, plus duet na końcu. I plus bis.