Od fortepianu do fortepianu

Tegoroczne Warsaw Summer Jazz Days to przede wszystkim festiwal osobowości pianistycznych. Choć dziś właściwie liczyła się tylko jedna.

Wielu znajomych niebacznie przyszło później, bo nie mogło uwierzyć, że Brad Mehldau może rzeczywiście – tak jak napisane zostało w programie – zagrać pierwszy, bez poprzedzających supportów. A ja miałam w pamięci to, co stało się w 2015 r. również na WSJD – cytuję siebie: „Przyjechał Brad Mehldau i zrobił przewałkę. Miał ze swoim triem grać ostatni. Wczoraj Mariusz Adamiak zapowiedział, że artysta postanowił, że będzie grać w środku. No dobrze. A dziś, na godzinę przed koncertem, okazało się, że chce grać pierwszy. No i cóż, dokonał kompletnej demolki wieczoru. Bo po jego występie już niczego się nie chciało słuchać. Mistrz. A właściwie trzech mistrzów, bo i basista Larry Grenadier, i perkusista Jeff Ballard nie ustępowali mistrzostwem, razem byli jak dobrze naoliwiona maszyna. Opisywać się tego po prostu nie da – przez ponad godzinę (długo grali) byłam jak w transie”.

Pianista ten po prostu jest typem control freaka, który boi się, że ktoś mu coś przestawi na scenie, na wszelki wypadek więc woli nie dać na to szansy. Ponadto ma różne inne wymagania, np. kategorycznie zabrania robienia zdjęć. Z tego powodu Mariusz Adamiak tym razem się na niego wyzłośliwiał. W programie przy jego nazwisku napisał: „To bezsprzecznie jeden z najlepszych pianistów, który szykuje się już do objęcia tronu, ale… Czy stając się wielkim trzeba też stawać się nieznośnym?” Zapowiadał go także z nutką złośliwości: „Mówią o nim, że jest królem pianistów. Zaraz to ocenimy”. Trochę przesadził, bo przecież sam dał nam go oceniać trzy lata temu.

Inna sprawa, że tamten koncert był o wiele lepszy, bardziej ambitny. Teraz też, nie powiem, było wspaniale, tyczy się to zresztą całego tria, ale sam repertuar był dużo lżejszy, zawierał wariacje na temat różnych standardów, w tym musicalowych, co spowodowało pewien z lekka kawiarniany posmak.  Ale musiałaby to być wyjątkowo luksusowa kawiarnia. Repertuar był z różnych płyt, m.in. Blues and Ballads, ale także z najnowszej Seymour Reads the Constitution! (co brzmi dla nas bardzo aktualnie). I tym razem grali długo, z półtorej godziny.

Przyznam się bez bicia, że następny w kolejności występ Raczkowski/Kostka Duo (fortepian i skrzypce) w większości przegadałam poza salą, ale zdążyłam jeszcze na końcówkę, brzmiącą sympatycznie. Natomiast z następnego koncertu Cameron Graves Trio po prostu po paru numerach nawiałam. Gospodarz znów nie ustrzegł się uszczypliwości mówiąc, że o tamtym poprzednim, spokojnym koncercie mógłby coś powiedzieć, ale nie powie, za to zapowie muzykę, którą naprawdę lubi i da muzykom pograć, ile tylko chcą. Trio sprawne (zwłaszcza perkusista), ale głośne, o bardziej rockowej ekspresji, co wywołało zachwyt młodzieży. Mnie jednak szybko zmęczyło, zwłaszcza że było to dość banalne. Nie od dziś wiem, że lubimy z Mariuszem Adamiakiem zupełnie różne rzeczy, ale póki sprowadza również muzykę, którą ja lubię, nie mam mu za złe.

Tyle o jazzie, ale najpierw słuchałam jeszcze innego fortepianu. Mianowicie poszłam na recital Leonory Armellini w Kościele Ewangelickim. Miejsce niezbyt odpowiednie dla fortepianu, ale z tradycjami: tu ponoć w 1825 r. Chopin zagrał dla cara Aleksandra I. Pogłos jednak gigantyczny. Brązową, ozdobną yamahę ustawiono pośrodku kościoła. Leonora poradziła sobie ze wszystkimi trudnościami – jest w znakomitej formie! Zagrała najpierw wszystkie cztery ballady, a potem parę mazurków, Nokturn c-moll i Poloneza As-dur (bisowała jeszcze dwiema etiudami, w tym Rewolucyjną). Świetna dziewczyna, chciałoby się jej posłuchać w lepszych warunkach.