Elektryczny Lohengrin

To trochę spektakl-składanka: po drodze wymieniano reżysera i wykonawcę głównej roli, pozostali scenografowie z poprzedniej koncepcji, powstawały po drodze modyfikacje… ale wyszło estetycznie.

Reżyser łotewski Alvis Hermanis wycofał się dwa lata temu i został zastąpiony przez Yuvala Sharona, tak więc zamiast pierwszego Łotysza pojawił się pierwszy Amerykanin, i to o izraelskich korzeniach, więc przy okazji po Barriem Koskym drugi Żyd. Ale to akurat najmniej ważne. Ważniejsze, że ten interesujący, stosunkowo młody (39) artysta nie mógł w pełni pokazać swojej osobowości, ponieważ już była zamówiona scenografia i kostiumy u znanego niemieckiego malarza Neo Raucha (kilka lat temu była jego wystawa w Zachęcie) i jego żony Rosy Loy. Yuval Sharon sam interesuje się szczególnie operą współczesną, założył do swoich celów własną kompanię Theater Faction, a potem The Industry. Tu został wrzucony w coś, co nie było jego, ale próbował przeforsować również swoje pomysły.

Napisał o nich w książce programowej (taki jest zwyczaj – w programie do Śpiewaków norymberskich był również mocny tekst Kosky’ego). Z jednej strony jego interpretacja dekoracji Raucha i Loy, w której centrum stanowi tajemnicza trafostacja i motyw piorunów – atrybutem Lohengrina jest również piorun (żaden łabędź oczywiście się nie pojawia), co od razu stawia go w sytuacji nadprzyrodzonej – idzie w stronę lewicową, żeby nie powiedzieć lewacką. Otóż reżyser przyrównuje Lohengrina do… Lenina, który przyniósł swemu krajowi elektryfikację. Brabancja była wedle niego krajem ciemnym, który należało oświecić, stąd te motywy. Ponadto Lohengrin postuluje równość wszystkich obywateli, także kobiet i mężczyzn, po czym okazuje się, że we własnym domu tego nie realizuje. Bo – to drugi klucz do reżyserii Sharona – Elza nie chce mu się poddać, podczas gdy on tego wymaga. Chce znać jego imię, bo prawdziwa, dojrzała miłość nie może być anonimowa. Tu pozytywną rolę spełnia Ortrud, która przekonuje Elzę do takiego postępowania z mężem. Wygrywa więc tu Elza, a przegrywa Lohengrin – Ortrud swoją finałową przemową sprawia także, że powraca odczarowany Gotfryd jako zielony ludzik, a Elza bynajmniej nie umiera, tylko staje u jego boku wraz z ocaloną od spalenia na stosie Ortrudą. To zupełnie inna wizja niż w tradycyjnym rozumieniu libretta, gdzie Ortrud jest postacią negatywną i, co więcej, podburza też swego męża hrabiego Telramunda, postać tragiczną, która przypłaca to życiem…

Przede wszystkim jednak rzuca się w oczy malarskość obrazu. Większość dostępnych zdjęć ze spektaklu jest przeniebieszczona, a recenzje również ową niebieskość podkreślają – w rzeczywistości, poza błękitną wykładziną na scenie, dekoracje i kostiumy oscylują między kolorem stalowym, gołębim i różnymi odcieniami granatu. W środku akcji, podczas uczty zaręczynowej, po raz pierwszy pojawiają się elementy pomarańczowe (przypływ energii?), a sypialnia młodych małżonków na tyłach przedziwnej trafostacji jest już całkiem pomarańczowa. Elza w ostatniej scenie również jest już w pomarańczowej sukni. Kostiumy są wystylizowane z grubsza na Rembrandta, jednym zupełnie niezrozumiałym dla mnie elementem są wielkie owadzie skrzydła, które niektórzy z bohaterów mają na plecach; damska wersja jest mniejsza i w nieco innym kształcie. O co tu chodzi, nie domyślam się. Natomiast piękne są dwa obrazy wyświetlane na kurtynie, przedstawiające pejzaże z wielkimi, ciemnymi chmurami – na początku II aktu w scenie Ortrudy i Telramunda i w prologu ostatniej odsłony.

W końcu o śpiewakach. Mamy więc dwa polskie debiuty w Bayreuth: Piotra Beczałę w roli tytułowej i Tomasza Koniecznego jako Telramunda. Beczała jest bardzo efektowny, śpiewa w lekkim włoskim stylu, co pasuje do tej roli, bo to jeszcze taki włoski (w śpiewie) Wagner. Konieczny, który swego czasu grywał tę rolę jako postać tragiczną i w rozterce, targaną namiętnościami, tu jest ustawiony jedynie jako intrygant z żądzą władzy (skoro Ortrud to postać pozytywna…); trochę modyfikuje tu barwę głosu na bardziej płaski, co zresztą dziś nie wywołało dobrego wrażenia na części publiczności po lewej stronie, która niestety buczała – ale dziwna to była publiczność, bo wybuczany został także znakomity chór. Każdy z solistów, może poza Henrykiem Ptasznikiem (Georg Zeppenfeld), miał – w każdym razie dziś – momenty, o które można było mieć pretensję. Anja Harteros zupełnie nieciekawie wypadła w pierwszych aktach i dopiero w trzecim pokazała, że potrafi więcej. Waltraud Meier wystąpiła w Bayreuth po 18 latach przerwy i nie da się ukryć, że to już nie to, co kiedyś (pamiętam ją jeszcze jako genialną Izoldę…), choć klasę wciąż słychać. Nawet Beczała pod koniec był już chyba trochę zmęczony, zresztą też nie do końca jest jasne, co się z tą postacią dzieje. Mimo wszystko obejrzeć warto. A orkiestra jest wspaniała i nie jest to tylko zasługa Christiana Thielemanna.