Granie u Księżnej Daisy
Zwiedzałam kilka lat temu zamek w Książu, a piękną Salę Maksymiliana oglądałam tylko z zewnątrz. A tu właśnie odbywają się koncerty Festival Ensemble – w tym roku już po raz piętnasty.
Festiwal stworzył Marek Markowicz, ten sam, który swego czasu zorganizował w Krakowie Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Rodziny Grobliczów (wspominałam tu o nim przy różnych okazjach). Konkurs nie przetrwał, a tymczasem syn jego założyciela, Marcin, skrzypek (dziś koncertmistrz NFM, członek Kwartetu im. Lutosławskiego i kompozytor), pojechał na stypendium do Stanów Zjednoczonych i zachwycony słynnym festiwalem kameralistyki w Marlboro namówił ojca na organizację podobnej imprezy w Polsce. Marek Markowicz doprowadził do ustanowienia festiwalu w Książu i niestety po pierwszej edycji zmarł. Marcin wraz z żoną Katarzyną poprowadzili festiwal dalej i doczekali się właśnie jubileuszu piętnastolecia oraz wiernej wałbrzyskiej publiczności. Ale wierni są też pedagodzy z kraju i z zagranicy, część przyjeżdża tu co rok. Zasada jest taka, jak w Marlboro: pedagodzy przygotowują ze studentami kolejne utwory i wspólnie grają je na koncertach.
Trochę jest więc podobnie jak na opisywanych przeze mnie w zeszłym roku kursach w Lusławicach, ale tamte mają zaledwie czteroletnią tradycję. Tu warunki nie są może tak idealne jak tam, gdzie wszystko jest podporządkowane muzyce, jej ćwiczeniu i uprawianiu, a w Książu jest przecież wciąż pełno turystów – to w końcu środek sezonu. Zajęcia odbywają się w zamkowych komnatach, których tu przecież jest mnóstwo i nie wszystkie się zwiedza. A barokowa Sala Maksymiliana to piękne miejsce koncertów, o całkiem niezłej akustyce.
Poza muzyką kameralną w ramach Festiwal Ensemble są również od pewnego czasu warsztaty aktorskie prowadzone przez Beatę Fudalej i Zbigniewa Zamachowskiego, a od tego roku jest kolejna nowość – warsztaty jazzowe prowadzone przez Marcina Maseckiego. Od kilku lat też stałymi gośćmi są Danuta Gwizdalanka i Krzysztof Meyer – autorka Przewodnika po muzyce kameralnej jest szczególnie predestynowana do opowiadania o tej muzyce słuchaczom, a kompozytor-erudyta uczestniczy w programowaniu festiwalu.
Na inauguracyjnym koncercie prezentują się zwykle pedagodzy. Tym razem koncert miał charakter, by tak rzec, patriotyczny – wyłącznie muzyka polska. Bardzo różnorodna: po Kwintecie smyczkowym Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego, tym samym (z hymnami), który słyszeliśmy niedawno na Chopiejach – jeszcze raz mogłam stwierdzić, jaka to świetna muzyka – zafundowano słuchaczom mały szok: awangardowego Pendereckiego (I Kwartet smyczkowy). Złagodzono później efekt Źródłem Aretuzy Szymanowskiego i Subito Lutosławskiego (Jakub Jakowicz i Paavali Jumppanen), jeszcze był późniejszy Penderecki – Preludium na klarnet (Roman Licznerski), a także La Strada Pawła Mykietyna. Totalnie przełamał konwencję Marcin Masecki improwizując na tematy polskich międzywojennych przebojów, ale w swojej stylistyce „estetyki pomyłek”, a na koniec festiwalowa orkiestra zagrała jeszcze Orawę Kilara. Długo było, ale publiczność wytrzymała (częściowo zresztą uzależniona od autobusu, który zabiera ją z powrotem do Wałbrzycha). W sumie szkoda, że będę tu jeszcze tylko dwa dni, bo zapowiada się bardzo sympatycznie. We wtorek pierwszy koncert „studencki”, m.in. z prawykonaniem napisanego specjalnie na tę okazję nowego utworu Andrzeja Kwiecińskiego.
Komentarze
Razem z wpisem PK z Książa do Warszawy przyszła znów pogoda 🙂
Wczoraj orkiestra Pletniowa – ciężka kawaleria. Serenada Karłowicza, gdzie tylko kontrabasów grało 7 (!!!!) – długa jak kolej transsyberyjska, a głęboka jak… Morze Aralskie.
Koncert skrzypcowy tegoż… też jakoś koszmarnie rozwleczony, zresztą… No słyszało się w tym roku to na żywo z Kubą Jakowiczem i z Wawrowskim, z płyty nowej z Tasmin Little i Gardnerem, a przede wszystkim – Bajewa ante portas! Poematy lepsze, ale znów – jak się w tym samym miejscu w kwietniu słyszało preludium do „Białej gołąbki” z LSO i Nosedą, to jednak widać, że Mietek Karłowicz à la Rysiek Strauss może być jednak całkiem inny – lekki, precyzyjny, olśniewajacy… W sumie to się robi smutna opowieść, choć akurat „Smutna opowieść” była najlepsza, taka Skriabinowska nawet. Jak widać mroczne klimaty wychodzą im najlepiej.
Apolloni grali na tle rzeźby… Apollona, dłuta Monaldiego, który to marmurowy Apollon z buźką Króla Stasia (mizdrzący się do Minerwy z „rożą” Jekatieriny Imeratorowej, by jednak pozostać w klimacie à la Russe) cały czas jakby karlał i karlał i było nieporozumieniem, iż ten Apollon dzierżył tylko JEDEN wieniec laurowy, a nie CZTERY. Na tle tych Panów większość produkujących się tu smyczkowców wychodzi na patentowanych Marsjaszy (i Marsjaszki) 🙂
A Książa zazdrościmy, bo ładnie tam, oj ładnie.
Ano ładnie. A pogoda też piękna, choć teraz chyba z 10 stopni. Ale i tak wybieram się na spacer 🙂
Dziś dzień bez koncertu, bo muzycy się przygotowują. Za to wieczorem odczyt Danuty Gwizdalanki i Krzysztofa Meyera pt. Muzyka kameralna a sprawa polska 🙂 , a potem jeszcze Mateusza Żurawskiego o Jerzym Grzegorzewskim. W nocy ponoć było jam session, bo Marcin Masecki zobaczył w restauracji pianino i nie mógł odpuścić 🙂 ale izolacja jest dobra, więc nic nie słyszałam i po napisaniu powyższego wpisu poszłam spać.
A ja wczoraj wybrałem jeszcze kameralniejszą kameralistykę w postaci dwóch sonat wiolonczelowych (Chopina oraz op. 99 Brahmsa) na koncercie wczesnopopołudniowym – i nie żałuję 🙂
Tych siedem kontrabasów w Serenadzie i mnie zdumiało (a w akcji nawet dość rozbawiło); strasznie ciężki to był kaliber.
Apollonów słyszałem w Panufnikowym komplecie na ChiJE przed paroma laty. Cierpliwie czekam na ich Wajnberga/Weinberga.
A bardzo niecierpliwie – bo to przecież już niebawem – na Bajewą/Baevą w Karłowiczu i Korngoldzie 😉
Co ja się nanarzekałam w poprzednich latach Chopiejów na koncerty na Zamku. Teraz to była jednak prawdziwa ulga. Apolloni w Panufniku wyborni, jak w zeszłym roku. W ogóle ta muzyka bardzo mi odpowiada. Palester, którego słuchałam pierwszy raz, był nieco podobny, ale bardziej narracyjny, ornamentalny. Panufnik taki niedopowiedziany w swojej prostocie, dający duże możliwości do interpretacji. To tak, na ile potrafię opowiedzieć, co czułam słuchając:-)
A Weinberg, kiedy ma być Weinberg z Apollonami Ścichapęku, bo piszesz rozumiem o płycie?
Frajdo, oficjalna data urodzin M.W. to 12 stycznia 1919 roku.
Nietrudno więc wyprorokować, że w stulecie urodzin będą nie tylko płyty, ale i liczne koncerty 🙂
Wspomniałam, że kilka lat temu zwiedzałam Książ w ramach Barokowej Podróży (ze Świdnicy). Ale wówczas nie zetknęłam się z atrakcjami, które spotkały mnie teraz. Po pierwsze, trafiłam na piękną Ścieżkę Hochbergów nad wąwozem rzeczki Pełcznicy. Na szczęście miałam w miarę dobre buty do chodzenia (choć gdybym wiedziała, zabrałabym lepsze). Cóż za widoki! Polecam miłośnikom górskich wędrówek, choć akurat ta wędrówka jest krótka.
Po drugie, od 22. mieliśmy nocne zwiedzanie zamku, które trwało prawie dwie godziny. Kupa śmiechu, dla tych oczywiście, co nie boją się duchów 😉 i nie grozi im zawał, gdyż zabawnie bo zabawnie, ale jak który duch wrzaśnie zza węgła, można się wystraszyć samego hałasu. W miarę tej zabawy zwiedzający również dostają małpiego rozumu i zaczynają straszyć się nawzajem. Nawet po powrocie do hotelu, co właśnie usłyszałam przed chwilą 🙂
Żałuję, że jestem tu tak krótko, już we środę skoro świt muszę wyjechać.
@ Ścichapęk
Dziękuję, zazwyczaj nie śledzę rocznic, o tej dowiaduję się zatem wyjątkowo wcześnie. Nie zauważyłam też, żeby repertuar FN był, jak na 100-lecie przystało, jakiś wyjątkowo Weinbergowski. Tak z biegu, pamiętam, że jest na pewno koncert na trąbkę, co mnie zaciekawiło.
Może zatem przyszłoroczne Chopieje? Ale to bardzo dobra wiadomość, bo Szostakowicz i Weinberg to kompozytorzy, którymi do tej pory interesowałam się umiarkowanie, a w tym roku to się zupełnie zmieniło.
Koncert na trąbkę Weinberga był jednym z niewielu jego dzieł znanych przed Weinbergowskim boomem, bo tej klasy utworów an trąbkę po prostu nie ma wiele i trębacze po niego sięgali, a do tego od razu pojawiło się kanoniczne nagranie Timofieja Dokszycera, dla którego dzieło zostało napisane. Cieszę się bardzo na wykonanie w FN w nadchodzącym sezonie, Weinberga bowiem nigdy nie za mało. W sumie bardzo by ten Koncert pasował jednak do dzisiejszego wieczoru, z 15 Symfonią Szostakowicza, bo jest jej niemal bratem-bliźniakiem. Zawiera, tak jak ona, gorzko-kwaśny koktail z cytatów, m. in. z 5 Symfonii Mahlera, Marsza weselnego Mendelssohna, ale też z „Pietruszki”, z „Carmen”, ze „Złotego kogucika”. Powstał w 1968 roku, a więc 3 lata przed 15-tą DSch i może nawet ją inspirował. Mam tylko nadzieję, że dzisiejsze wykonanie 15-tej będzie jednak nieco lżejsze od wczorajszego 9-tej, która w tej interpretacji odsłoniła pewne nieoczekiwane aspekty. „W wyrazie lekka, wręcz wesoła” czytamy w programie i jest to właśnie ów model przepisywania bez końca tego, kto ktoś kiedyś napisał. Pod Pletniowem nie była zbyt lekka, ale wesoła, to już wcale. Bo mamy tragiczne Largo i ono jest istotą tej symfonii. Bo jest tam oczywiście owa ujęta w klasyczne ramy wesołość, a w zasadzie wesołkowatość, ale ów niezwykły lament-recytatyw fagotu w wysokim rejestrze na tle niskich smyczków, przerywany recytacjami kwintetu puzonów z tubą, to jest coś, po czym ciarki przechodzą po plecach. Niektórzy nawet słyszą tu Kadisz, słyszą zaśpiew kantora, ja bym nie szedł tak daleko, ale to jest coś, jak wolna część z 4 Koncertu Beethovena, albo jak aria Orfeusza. Jak by nie było, to jest jedyny kawałek tej symfonii, gdzie mówi się wprost – jak pisać triumfalną odę, kiedy trzeba OPŁAKAĆ te miliony, które przez ostatnie 10 lat (licząc od czystek idących od poły lat 30-tych, plus ofiary wojny, plus Holocaust z Babim Jerem etc.). I tam jest cytat z „Wozzecka”, a dokładnie z „Wir arme Leut!”. My biedni ludzie… A finał, który po tym nastaje jest przerażającą groteską. Pletniow to kapitalnie pokazał, tu się ta „ciężkość” interpretacji sprawdziła i sprawdziły się początkowo nieoczekiwanie wolne tempa: bo mieliśmy „miażdżący” marsz, jak an defiladzie, a potem nagle wszystko przyspieszyło na koniec i stało się istna burleską. Ta Symfonia pokazuje dokładnie to, co było ISTOTĄ 1945 roku. Stalin i partia nakazali, że teraz po wielkim zwycięstwie będzie tylko triumf i celebra, a na żałobę na opłakiwanie nie ma po prostu miejsca. Jak wiemy kalekich weteranów wywożona z Moskwy i innych dużych miast, bo nie pasowali do wesolutkiej atmosfery. Każdy z weteranów to był właśnie Wozzeck, biedny żołnierz, którego wszyscy mają w dupie, bo już robił swoje, to jest istota tego dramatu i o tym JEST ta Symfonia. To, że DSch publicznie deklarował, że Symfonia jest pogodna, to jest najważniejszy dowód na to, iż nie jest taka zupełnie. Wiemy natomiast, że po próbie w Leningradzie z Mrawińskim chodził nerwowo po sali filharmonii i kompulsywnie powtarzał „cyrk, cyrk…”. Ten finał, to jest właśnie ów „cyrk” defilad, parad i triumfalnych celebr po wojnie, ponad grobami 20-30 milionów.
Tak wiec jest naprawdę i stary, mądry Pletniow doskonale to wie i doskonale to pokazał. Szkoda, że z naszych muzycznych celebrytów mało kto umie słuchać, a jeszcze mniej umie myśleć, dlatego potem się czyta różne banały bez końca.
Ale z drugiej strony tak jest też wygodniej: bo Szostakowicz to był wielki humanista stojący zawsze po stronie jednostki w jej konflikcie z władzą, jaka by ona nie była. Festiwal jest CELEBRĄ stulecia naszej niepodległości w bardzo szczególnych okolicznościach i trzeba o tym pamiętać. Była mowa o Wozzecku: a w końcu w I wojnie światowej, w której zginęło PÓŁ MILIONA Polaków walczących w zaborczych armiach, o tym PÓŁ MILIONIE po prostu celowo się nie mówiło w Dwudziestoleciu. Celebrowano bez końca tylko Legiony i poległych w 1920, choć to był ułamek tamtej masy poległych, o których oficjalnie zapomniano. Bo nie walczyli o ową niepodległość, choć każdy miał matkę, choć mieli żony, córki, synów, braci i siostry, którzy też ich nie mogli opłakać tak, jak nie mogli odpowiednio opłakać ofiar wojny obywatele sowieccy po 1945. Ale taka była POLITYKA HISTORYCZNA. Stalin w 1945 roku też miał swoją politykę historyczną i dziś też mamy różne polityki historyczne wokół siebie. Ale wielki artysta, nawet jak zmuszony napisze czasem jakąś oficjalną tramtadarrację w ramach tej historycznej polityki, to jednak sobą najbardziej jest wówczas, gdy mówi głosem tych oficjalnie zapomnianych.
PS. Ensemble Dialoghi – sam wdzięk, cudny koncert, przecudna klawicymbalistka! Szyszkin poprawny i sprawny – ot, tyle.
Dzień dobry 🙂
Właśnie Ensemble Dialoghi najbardziej żałuję – co do Rosjan, wiedziałam, co omijam 😉
O poległych walczących w zaborczych armiach nie mówi się podobnie jak o cywilnych ofiarach powstania warszawskiego. I wielu, wielu innych, którzy mieli nieszczęście wpaść na zakręt historii…
Historia zaiste meandruje i trudno nie tylko walczyć o jej pełny obraz, ale nawet próbować przedstawiać… Wczoraj na zwiedzaniu zamku, przy wejściu do podziemnego korytarza jednego z tych wybudowanych przez hitlerowców, zobaczyłam przy wejściu tabliczkę tłumaczącą jak idiotom, że wszelkie symbole nazistowskie, jakie moglibyśmy tu napotkać, nie są propagowaniem ideologii nazizmu. Paranoja.
A w hotelowej restauracji, przy wyjściu na taras (na którym miło się spożywa śniadanka) stoi drewniana skrzynia z hitlerowskim orłem i datą 1940, a pod spodem zamazana, lecz widoczna swastyka. W takich skrzyniach była przechowywana berlinka – bezcenne zbiory, także nutowe, z Preussische Staatsbibliothek, obecnie w Jagiellonce. Być może ta skrzynia jest jedną z nich – zbiory były przechowywane głównie w opactwie w Krzeszowie (Grüssau), ale część w Książu właśnie.
Słyszeliście o tym?
http://wyborcza.pl/7,113768,23822485,kto-zostanie-szefem-waznej-panstwowej-orkiestry-faworytem.html
Już mnie nawet takie rzeczy nie dziwią…
Pianofilu dzięki, omówienie dzisiejszego Szostakowicza przed koncertem, bardzo przydatne.
Niebywałe! Tylko dlaczego jakoś coraz mniej to dziwi…
Jest przyjemnością niewątpliwą słuchanie Dziewiątej D.S. w zacnym wykonaniu – i jak zwykle daje impuls do poszukiwań nagraniowego ideału (a jest w czy wybierać).
Dotychczasowi soliści Pletniowa wprawdzie nie porywają, ale nie traćmy nadziei 🙂
Wczorajsze kameralne popołudnie stało się zaś dla mnie jedną z festiwalowych kulminacji. Nie ujmując niczego wspaniałym panom (z których najbardziej rozpoznawalny jest Lorenzo Coppola, dzięki któremu mieliśmy na bis zabawny teatro d’amore), wyjątkowo mnie ujęła fortepianistka Cristina Esclapez: perfekcyjna i subtelna, a do tego (fryzura, strój) jakby przeniesiona z innej epoki. Cóż, występowały na tegorocznym Festiwalu również inne damy rodem z Katalonii, lecz jedynie pianistkę chcę pamiętać 😉 Cudowny koncert (jeśli nawet nad Triem Lessla na potrzeby ewentualnej rejestracji trzeba by jeszcze popracować).
Bardzo się nam także spodobał (nie pierwszy raz) wczorajszy instrument – nowa kopia fortepianu Buchholtza z połowy lat dwudziestych (książka programowa zapowiadała nb. kopię trzydzieści lat wcześniejszego pianoforte Antona Waltera).
Ten buchholtz (zwłaszcza pod takimi paluszkami jak wczorajsze) wprost pieści ucho – aż szkoda, że właśnie jego nie użyto do nagrania kwintetów Mozarta i Beethovena (choć wiem, że byłby to oczywisty anachronizm). Swoją drogą trudno nie zauważyć, że na świeżutkiej płycie HM spokojnie zmieściłoby się jeszcze z pół godziny muzyki 😉
Proponuję powołać Narodowy Instytut Orkiestrowy i Chóralny. (NIOiCh). NIOiCh byłby instytucją właściwą w sprawach wspierania rozwoju sztuki kapelmistrzowskiej w Polsce, sprawowania nadzoru nad wszystkimi zespołami instrumentalnymi i wokalnymi w Polsce, koordynacja właściwego dobór repertuaru, delegowania poszczególnych zespołów oraz dyrygentów na występy zagraniczne, decydowania o obsadzie stanowisk dyrektorów artystycznych, administracyjnych oraz posad dyrygentów, kapelmistrzów etc. wszystkich zespołów orkiestrowych i chóralnych.
Proszę nie podpowiadać, bo jeszcze wezmą to na serio jako głos suwerena… 😈
Zmarła Inge Borgh.
https://www.pizzicato.lu/sopranistin-inge-borgh-starb-im-alter-von-97-jahren/
Inge Borkh!!!. Tak naprawdę urodziła się 26 maja 1917 roku, więc te dziewięćdziesiąt siedem lat to też jakaś lipa (niczym pisownia nazwiska w tytule).
Tyle ważnych ludzi ostatnio odeszło… O wielu dowiaduję się z opóźnieniem.
Nie wiem, czy ktoś w prasie polskiej zauważył, że jeszcze w marcu zmarł José Antonio Abreu, twórca El Sistema. Wiadomo było o jego ciężkiej chorobie od dawna, no, ale to jednak kawał wspaniałej historii.
A w czerwcu, jak się okazuje, zmarł nagle Enoch zu Guttenberg, twórca i szef artystyczny festiwalu Herrenchiemsee. Byłam tam dwukrotnie i rozmawiałam z nim, zawsze pięknie mówił o idei, jaka przyświecała kolejnemu festiwalowi. Prawdziwy humanista. I przyjaciel polskich muzyków – Sinfonia Varsovia gościła tam niejednokrotnie.
A propos SV, zmarł właśnie Dariusz Wybrańczyk, syn pamiętnego Franczeska, klarnecista jak i ojciec.
Sorry za kropkę po wykrzyknikach, ale jak widzę takie byczydła w nekrologach, to mnie trafia szlag (nie szlak 😉 ).
A w Książu dziś drugi koncert festiwalowy, już wedle modelu: pedagog gra z uczniami. Ładny, nastrojowy i subtelny był nowy utwór Andrzeja Kwiecińskiego – Luci nella notte VI na kwintet fortepianowy: z jednego dźwięku wyłaniały się jakby cytaty, aluzje, na zasadzie palimpsestu; to kolejny utwór nawiązujący do Gesualda. Potem melancholijny, żałobny Kwartet Antona Arenskiego, który tak nas zachwycił w zeszłym roku na Szalonych Dniach Muzyki, a na koniec akcent pogodny: Serenada „Gran Partita” Mozarta w przedziwnym opracowaniu na trio smyczkowe, obój i fortepian (dobrze, że ze składu oryginalnego przynajmniej ten obój pozostał) – dokonanym podobno pod koniec XIX w. Publiczności było mniej niż na inauguracji, ale też wielu wiernych słuchaczy. Siedziałam koło pani, która mi powiedziała, że przyjeżdża tu od pierwszego festiwalu; jest takich więcej. Wspaniała sprawa. No i spotkałam wrocławian, w tym ew_kę 🙂
A teraz trwa jam session, bardzo przyjemna, jednak ja muszę się spakować i położyć na trochę, bo wstaję o godzinie, której nie ma, żeby zdążyć na jedyne na dobę pendolino i jadę do Warszawy.
Godziny, których nie ma, to są dopiero tam, gdzie odeszli ci, o których dwa posty wyżej. 15 Symfonia DSch, którą dawali tu dziś wieczorem (wczoraj?) też wionie trupem, zalatuje Kostuchą, jest to rzecz o umieraniu, stygnięciu, zdychaniu, o kicking the bucket. Oczywiście, to żadna tam muzyka spopielona, bo popiół to dopiero po kremacji. Tu natomiast jest to o tym, że już, już koniec, a jednak tak trudno postawić ostatnią nutę. Oczywiście jest jak zwykle u DSch sarkazm i do tego nieco dziecinady (temat wnuka połączony z „buntowniczym” Wilhelmem Tellem), raz że starość i niemowlęctwo, to w zasadzie blisko i jest to zataczanie koła (od pampersa do pampersa), a dwa, że jednak jest jakaś wiara w młode pokolenie, które może jedna coś zmieni. Ale głównie plan osobisty się liczy, to jest tu główny problem, to jest panichida, świeckie requiem, to jest też taka trochę czarna msza. Zwłaszcza to wyśmiewanie Isoldowej Liebestodt (przechodzącej w banalny walczyk), gdy ante potras śmierć nie z miłości, ale ze starości i choróbsk, czym jest jakaś głupia śmierć z miłości przy mozolnym zdychaniu, które wielu (większość) z nas czeka. Ksylofony były kościotrupie jak u Saint-Saensa, był remanent tematów własnych i cudzych, i gaśniecie wszystkiego. Sala była absolutnie cicha i czuć było emocje. Cisza która zapadła po ostatnim plumknieciu dzwonka, była magiczna i to jest absolutnie najważniejsza rzecz, by dyrygent i orkiestra na te ciszę zapracowali, bo to jest najważniejszy dźwięk-nie dźwięk w tej Symfonii, to jest pauza generalna z wieczystą fermatą, która na każdego czeka u kresu. Czyli ta muzyka działa! Nigdy nie działała TAK ta muzyka na mnie z nagrań, a słuchałem tej symfonii wiele razy w wielu wykonaniach, a na żywo – zawsze. Tu potrzebny jest teatr i potrzebny jest w istocie kapłan-dyrygent. Niesamowite, że dwa pierwsze kawałki, w tym koncert skrzypcowy Schumanna (też w końcu łabędzi śpiew) przeszły słabo, wymęczone, wyknocone – co z tego, ze Kapiszon ma świetny instrument i luksusowy ton, kiedy grał z nut bez jakiejś koncepcji, jak chyba tego nie przećwiczyli zbyt porządnie, a nade wszystko nie wierzyli raczej w tę trudną i niewdzięczną muzykę. Pewien sympatyczny dyrygent aż wyszedł po I części. Ale Szostakowicz – bardzo dobry… Pletniow, jak widać, to jest wielki artysta, nad którym unosi się aura cienia – taki mroczny raczej jest też jego Rachmaninow, gdy gra na fortepianie. Dlatego z Karłowicza była najlepsza „Smutna opowieść”. Dlatego z 9-tej Szostakowicza lepsze końcowe części. Te wolne tempa, te oszczędne gesty. On tę muzykę absolutnie rozumie, to jest facet, który niewątpliwie był już w przedsionku piekieł. A orkiestra rozumie to też, bez dwóch zdań. Oczywiście ich granie w ogóle może się dziś wydawać mocno anachroniczne, może przypominać jakieś lata 60-te, czy 70-te, ale do późnego Szostakowicza akurat to pasuje, to jest wręcz w tym wypadku HIP 🙂
A Ohlsson z Apollonami – znakomicie! Zarębski rzecz jasna inny niż z Argerich, ale pełen niespodzianek i nieodkrytych dotąd niuansów – nie wiem, czy to dla mnie nie najciekawsza wersja (a mam 9 nagrań na CD).
Najpierw informacja dla Muszkieterów, której nie potrafiłam wczoraj precyzyjnie podać. Na portalu Classics Today raz na jakiś czas jakaś płyta zostaje przypisana do kategorii „CD from Hell” i tym razem to jest właśnie Shostakovich z Pletnevem. Całej recenzji nie czytałam jednak, gdyż jest w płatnym dostępie:
https://www.classicstoday.com/review/cd-from-hell-pletnevs-shostakovich-without-balls/
Frajde: No właśnie! Piszą „He conducts at rehearsal tempos almost throughout. The first movement of the Fourth takes an excruciating thirty-five minutes….”. A zaraz obok dają recenzję ze ŚWIETNEJ kolejnej płyty Nelsonsa z Bostończykami (DG) z 4-tą i 11-tą, której od tygodnia słucham, pełne zachwyty, do których ja się przyłączam też. I – oczywiście – nie sądzę, by nie było możliwe, że zarazem mają rację i nie mają racji. „Boston” i orkiestra Pletniowa, to inna klasa. Nelsons to 1978, a więc zaledwie czterdziestolatek, młody, ambitny, bardzo zdolny, właśnie rozwiedziony, ale na wznoszącej fali życia i kariery. A Pletniow, to niby tylko 1957, a więc nie starzec bynajmniej, ale w zeszłym roku wynoszono go z samolotu rejsowego z atakiem serca. A mimo to pali (bodaj Jakub wzeszłym roku go zdybał na zapleczu FN). Wystarczy też zobaczyć, jak on chodzi, jak się rusza, jak chodzi. Wszystko baaaardzo wolno. Dyryguje też wolno, baaaaaardzo oszczędne gesty. A Nelsons to wulkan energii, wystarczy popatrzyć na jakiś filmik. I teraz tak: na płycie oczywiście zapewne Szostakowicz Pletniowa brzmi raczej niedobrze. Grubo. Topornie. Woooooooooolno, „at rehearsal tempos”. Płyta była do kupienia w TWON (110 PLN, nikt chyba nie kupił, ja też, bo w końcu tydzień temu kupiłem tę 4-tą z Nelsonsem). Ale na żywo to jest coś całkiem innego. To jest celebrowanie i to jest tworzenie pewnej aury. I tego na płycie nie ma. Aha – pomimo całej luksusowej wspaniałości nagrań Nelsonsa dla DG nie jestem pewien, czy aby jednak Pletniow nie rozumie jednak Szostakowicza LEPIEJ. Tak więc recenzent(ka) Classics Today zarazem ma rację i nie ma. Włąśnie dlatego sztuka jest taka piękna i ekscytująca, że w przeciwieństwie do nauk ścisłych takie rzeczy są tu możliwe.
Pianofilu, to po kolei. Na pewno w najmniejszym stopniu nie jestem tak osłuchana z tymi symfoniami jak Ty. Jednak dosadność określeń, którymi opisujesz 15 nijak mi nie pasuje do tego, czym się zachwycałam wczoraj wieczorem. Oczywiście są tam momenty żałobne, jest nieuchronność śmierci, mimo jednak tych głębokich tonów nie miałam poczucia jej grozy, ani tym bardziej beznadziei, a tak bym odczytywała Twoje przesłanie. Jako całość ta symfonia jest dla mnie wręcz pogodna. Może zbliżanie się nieuchronnego, ale równocześnie radość z wciąż wielobarwnego życia wokół, odzwierciedlone w tej różnorodności, wtrąconych, solowych instrumentów. Takie igraszki z dźwiękiem, jak przekomarzanie się ptaków w parku.
Moja przygoda z Szostakowiczem dopiero się zaczyna. Naprawdę bardzo chętnie posłuchałabym jakiś nagrań z epoki, żeby mieć poczucie, jak życzył sobie by grywano jego symfonie sam kompozytor. Może nagrania syna byłyby tu jakąś podpowiedzią.
Wczoraj były momenty, że forte odczuwałam jako zbyt potężne, ale nie wiem, może tak musi być.
Oszczędność gestów Pletneva duża, faktycznie. Odczytywałabym to raczej jako chęć pokazania absolutnej dominacji nad muzykami. Nie posądzałabym raczej Pletnva o pokorę. Symptomatyczne było dla mnie, gdy Pani pierwsza/druga skrzypaczka (w zależności od utworu) przyjęła od niego kwiaty. To przecież częsty gest i Panie wówczas radośnie się uśmiechają, podają rękę, czy ściskają się z dyrygentem. Tutaj natomiast ta nad wyraz piękna pani delikatnie skłoniła głowę i dygnęła z gracją i nie było to żartobliwe, tylko wyglądało prawie jak ukłon przed carem. Myślę, że taka jest właśnie pozycja Pletneva w tej orkiestrze. I to mi, przyznaję, trochę przeszkadza w odbiorze, bo wolę, gdy relacje są w miarę partnerskie i wszyscy muzycy wspólnie tworzą interpretację dzieła.
Podsumowując jednak ta symfonia to jeden z jaśniejszych punktów tego festiwalu.
Zgadzam się natomiast z tym, że symfonia jest teatrem, który nie jest możliwy do pełnego przeżycia na żadnej płycie. wczoraj dodatkowo myślałam sobie, że najbardziej chciałabym w tym teatrze, czy to Mahlera czy Shostakovicha, uczestniczyć w sali NOSPR. Tam te plany instrumentalne muszą się chyba najpiękniej rozkładać. W roku tam jednak króluje Weinberg, z Kwartetem Śląskim głównie. To ciekawe, że był stąd, a tam go więcej, mają nawet dni Weinbergowskie. Chyba że u nas dyrektor Kaspszyk umówił się z dyrektoram festiwali Beethoven/Chopieje, że się podzielą, żeby rozłożyć te rarytasy w czasie i dla różnej publiczności. Czas pokaże.
To taka wstawka jeszcze do dyskusji ze Ścichapękiem z poprzedniego dnia.
Co do płyt. Hmm, no uczciwie byłoby jednak posłuchać tego Pletneva i zestawić z Nelsonsem, 4-tą i 4-tą. Cena RNO, jeśli taka, to imperialna. Jeśli Pianofil nie kupił, to kto kupi:-) Może ktoś słuchał, kto to czyta, może będzie tak miły napisze, a nie my się sami tu produkujemy, to trochę nudne:-)
Mam tego ostatniego Nelsonsa, ale jeszcze nie słuchałam. Motywowana zachwytami Pianofila, zrobię to w najbliższej wolnej chwili.
Mogę porównać 15-tą. jedyne wykonanie, które ma to Petrenko (Vassilij), no ale właśnie porównywać z żywym hmm.
A dla tych, którzy nie uczestniczą dziś w Chopiejach, smakowitość na Promsach dziś wieczorem (BBC 3 Radio), czyli Sir András Schiff z Bachem. Jest to o tyle ciekawe, że będzie to ten sam tom „Das Wohltemperierte Klavier”, który na swoich recitalach gra obecnie PA i będzie go grał w Warszawie w przyszłym roku.
Pszczółce, która w słoneczny jesienny dzień natrafi na cmentarzu na świeżą mogiłę obsypaną wieńcami z ciętych kwiatów, też takie tableau wyda się pogodne, nawet radosne. Pomyśli wnet ta pszczółka, że oto wróciła już wiosna, a zimy nie będzie. I ja takąż pszczółką rad bym być, nie powiem, ale…
Nelsons Piętnastej jeszcze nie nagrał, choć pewnie niebawem to zrobi.
Brucknerem mnie nie zachwycił, więc jego Szostakowicz wciąż czeka w kolejce do słuchania.
Ale błagam, nie zapominajmy o dawniejszych rejestracjach: choćby Kurta Sanderlinga, Kondraszyna, Rożdiestwienskiego czy syna kompozytora (nawet w dwóch nagraniach, z których zwłaszcza pierwsze cenię sobie wyjątkowo, bo było to moje pierwsze zetknięcie z dziełem – i nie tylko moje zresztą, skoro to właśnie Maksim S. je prawykonywał).
A skoro już jesteśmy przy recenzjach ClassicToday, to ten sam David Hurwitz pisze jednak bardzo dobrze o Piętnastej z Pletniowem, a inny krytyk CT równie zdecydowanie poleca jego Jedenastą – co w pierwszym wypadku zgadza się doskonale z naszymi odczuciami koncertowymi: https://www.classicstoday.com/review/review-14919/
Ładnie rozmawiacie o Szostakowiczu i okolicach 🙂 Co do XV Symfonii sprostowanie: to, w co przechodzi w finale cytat wagnerowski, to bynajmniej nie jest żaden walczyk, choćby dlatego, że jest na cztery… Domyślam się, że Pletnev dodał do wykonania swojej własnej mroczności, więc czasem może to nawet być mocno przerysowane w stosunku do tego, co napisał Szostakowicz.
Uwaga Frajdy o „carskości” Pletneva wydaje mi się słuszna – tę „imperialność” wyczuwam u niego we wszystkich występach dyrygenckich… Męczy mnie ona, więc opuściłam jego koncerty z mniejszym żalem niż może powinnam. Natomiast doświadczenie zeszłoroczne z jego występu pianistycznego, choć było przerażające, to i fascynujące zarazem.
Bruckner Nelsonsa mi się nawet dość podoba, ale ja przecież nie lubię Brucknera 😉
Kto wczoraj przyszedł tylko na „Pstrąga”, omijając Zarębskiego, ten (wobec zmiany kolejności) musiał się srodze rozczarować 😉
Świetne, poszukujące interpretacje, jeden z najciekawszych „Pstrągów”, jakie słyszałem (nie tylko na żywo). Pianista grał go szlachetnie i subtelnie, co dawniej (w rozmaitym repertuarze) nie zawsze mu się udawało. Wczoraj było po mistrzowsku.
Zastanawiałem się przy okazji, ile razy w życiu zagrał ten utwór Alois Posch… 🙂
Cieszy, że Apolloni grają Zarębskiego, bo oni zawsze wnoszą coś świeżego.
Jeśli zaś chodzi o wieczory z RNO i Pletniowem, to przyznam, że najbardziej utkwiły mi w pamięci obie symfonie Szostakowicza, a z pierwszego dnia – podobnie jak pianofilowi – „Smutna opowieść”.
Wczorajszy skrzypek jest wprawdzie zdecydowanie najsławniejszy z trójki występujących w tym roku solistów RNO, ale tak jak kiedyś zafascynował mnie Mendelssohnem (w FN), tak teraz jednak nie przekonał Schumannem – choć wielce się starał, łącznie z tańczeniem i stepowaniem 😉 Orkiestra mu bynajmniej nie pomagała…
A w uwerturze Rossiniego wolałbym jakichś dobrych Włochów – najlepiej z nurtu HIP (choć rozumiem oczywiście sam zamysł umieszczenia w programie akurat „Tella”). Kuracja odchudzająca w RNO też byłaby czasem nie od rzeczy, bo wtedy pewne dzieła zyskałyby na atrakcyjności („Serenada” Karłowicza czy wczorajszy Rossini prezentowały się miejscami dość karykaturalnie – chociaż zdaję sobie sprawę, że zdarzają się i wielbiciele takich napompowanych brzmień).
Za to po przerwie działo się! 😀
O nie jest carem. On jest jak Rasputin – nie w sensie ekscesów takich, czy owych, albo gabarytów tego czy owego (tu nie wiemy), ale pewnego magnetyzmu. Albo jak Kaszpirowski: adin, dwa, tri, czetyrie… Nie jestem akurat pewien, czy orkiestra czuje się taka sterroryzowana, bo w tym wszystkim jest zapewne sporo pozy. Nie wiem też, jak to funkcjonuje od strony finansowej, administracyjnej etc. W każdym razie to jest takie bardzo sieriozne celebrowanie wszystkiego, widać w tym wiele rytuałów (w ruchach, w celebrowaniu aplauzu etc.), ale w końcu Sokołow też takie rytuały ma i nie tylko on, jak wielki artysta stosuje rytuały, to tym lepiej, to tym ciekawiej.. Pletniow poza tym nie jest taki „fajny” jak większość dzisiejszych wykonawców, podlizujących się do publiczności, nadskakujących (Kapiszon natomiast wdzięczyl się jak kotek, mały kotek – dodajmy) i to mi się nawet podoba. A w przypadku tym dochodzi pewne napięcie: grają „w Pol’sze”, wiadomo jaka jest teraz sytuacja polityczna: grają muzykę polską, grają swoje „kawałki”, ale bynajmniej nie neutralne, oj nie. Odczuwałem, że oni wiedzieli, ze będą oceniani i w jakimś sensie oceniani nie tylko jako orkiestra XYZ, ale jako orkiestra rosyjska. Ich kompleksy są bardzo podobne do naszych, w ogóle jesteśmy pod wieloma względami podobni, ale na szczęście jednak nie do końca. Ja np. widzę, że często Rosjanie w Polsce wstydzą się mówić po rosyjsku, że na siłę wszędzie chcą rozmawiać po angielsku, strasznie się dziwią, jak ktoś (ja tak zawsze robię) od razu przechodzi bez problemu na rosyjski. No więc to jeszcze była taka dodatkowa warstwa. Może się mylę, ale ja to czułem, pewien dystans jednak. Oczywiście to nie jest poziom najlepszych orkiestr anglosaskich, to nie tak nieprawdopodobnie równe i doskonałe, jak to, co (w mniejszej skali) pokazali nam tu wirtuozi z OCO, albo co słychać na najnowszej płycie Bostończyków. Ale coś za coś – jeśli nie fumkamy na kiksy naturalnych rogów i inne intonacyjne niedoskonałości w wykonaniach na dawnych instrumentach (np. w przecudnym koncercie Ensemble Dialoghi trochę tego było), bo wyżej cenimy sobie to, co się wznosi ponadto i jest pewną esencją oraz prawdą dla tej muzyki granej na żywo, to tutaj również możemy przymknąć oko na to, że już w pierwszych taktach ten dzwonek nie był równy etc. Bo esencja była. Ale – jak napisałem wyżej – Rossini i Schumann udręczające raczej.
A co do nagrań DSch z epoki jego, to oczywiscie, jak w mądrości swojej ścichapęk zalecił: Kondraszyn i Sanderling, oczywiście też Rożdiestwienskij, ale Mrawiński jednak także, to jest banał. Z nowszych kompletów Barszai, Jansons, bardzo dobry i tani (Naxos) Petrenko. Mniej lubię Haitinka, Rostropowicza czy Maksima Szostakowicza, choć to są obiektywnie dobre wersje. Jakoś niekonieczne natomiast teraz lubię Giergiewa, choć jak wychodziły te płyty z wielkimi symfoniami, to jakoś mi się wtedy bardziej podobały. Oczywiście w przypadku każdej symfonii oddzielnej mamy pojedyncze znakomite interpretacje, np. 9-ta jest i z Fricsaiem, i z Bernsteinem etc. Ale polecałbym wysłuchanie nagrań tejże „dziewiątki” zrobionych niemal natychmiast po jej skomponowaniu: Filharmonia Czeska z Rafaelem Kubelikiem jeszcze z 1945 roku, Celibidache z Berlińczykami z 1947 (tu o tempach można by pogadać 🙂 ) czy Kusewicki z Bostończykami w 1946 (to jest dopiero granie!!!, ale ten Boston to jednak jest klasa sama dla siebie i w 1946 i w 2018 r.).
A pstrąga pożarł (zrąbał) kot imieniem Juliusz (Zarębski).
Pianofilu 😀
Jeśli pozwolisz, jedno jedyne votum separatum do poprzedniego posta: Jewgienij Mrawinski. Znamy wszyscy jego niezmierzone zasługi dla D.S., niektóre nagrania uchodzą wciąż za wzorcowe (choćby Ósma, zwłaszcza ta wcześniejsza, w mono); ale jednak Piętnasta to już stanowczo nie jego bajka… Ciężka artyleria, zero poczucia humoru – w tym akurat dziele niezbędnego; mam wrażenie, że z J.M. siedzę w jakimś T-34 albo innym Skocie, a nie w sklepiku z zabawkami 😉 Pewnie i wiek tu swoje zrobił – pamiętajmy, że najwięksi interpretatorzy ostatniej symfonii – Sanderling czy Kondraszyn – byli jednak mniej więcej o dekadę młodsi.
Ale poza tym oczywiście zgoda – chociaż przywołane przez Ciebie nowe nagrania Bostończyków wciąż przede mną 🙂
Ale tu chodziło nie o 15-tą, lecz o Symfonie DSch w ogóle, komplety lub szerokie wybory. Późny Mrawński w ogóle jest niemrawiński.
Ja pisałem tylko o Piętnastce, więc trochę zbyt pochopnie odebrałem tego Mrawinskiego jako uzupełnienie (bardzo przykładowego) wyboru najlepszych rejestracji TEJ symfonii.
Ale w antologii (każdej) nagrań D.S. Mrawinski musi się rzecz jasna znaleźć, wiadomo. Łącznie nawet z Pieśnią o lasach 😉
Swoją drogą porównanie Pietrienki i Nelsonsa (kategoria: młodzi, zdolni) może być ciekawe…
„to bynajmniej nie jest żaden walczyk, choćby dlatego, że jest na cztery…”
Poulenc popełnił sarabandę na gitarę w 5/4, więc dlaczego nie walczyk na cztery?
https://www.youtube.com/watch?v=I8sifrYYK2U
@Ścichapęk, Pianofil
Panowie, bardzo dziękuję za podpowiedzi płytowe, zwłaszcza dotyczące starszych nagrań. Petrenkę (komplet) i wszystkie dotychczasowe Nelsonsa mam.
No cóż, a mroczna metafora z Pszczółką dalej mnie nie przekonuje, choć uroczo wymyślona.
Nawet próbowałam dzisiaj znaleźć dzieło sztuki, które by ilustrowało moje przeżycia z 15-tej, a jednocześnie miało w sobie ikonografię śmierci, ale mi się nie udało.
W oczach Pianofila, to widzę takiego prześmiewczego Ensora, choć z dużo większym bogactwem środków artystycznych. Sama szukałam wśród Chagalla, Stelli, Richtera i Pipilloti Rist. Zatem rozpiętość duża i to jakieś sto lat, a nietrudno zauważyć, że kategorią łączącą jest kolor. Tak właśnie czuję. Oczywiście, zupełnie nie tak kolorowa jak symfonie Mahlera, ale wciąż, wśród tego mroku, widzę kolor, wbrew okolicznościom. Może to jednak wynika z mojej sympatii do D. Sh. i przeświadczenia, że nawet, gdy było bardzo ciężko, z różnych względów, to się nie załamywał.