W poszukiwaniu utraconej Europy
Nie wrzuciłam wczoraj wieczorem wpisu na temat koncertu inauguracyjnego I Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego na Instrumentach Historycznych, bo czekałam na jeszcze jeden ważny element, który dotarł do mnie w środku nocy – a ja nie doczekałam i poszłam spać. Nadrabiam więc teraz.
Chodzi o komentarz autorski utworu Pawła Szymańskiego, który nie znalazł się w koncertowym programie. Co więcej, a czego szczególnie szkoda, nie znalazła się w nim nawet wzmianka o dedykacji (w partyturze na stronie tytułowej widnieje napis to the memory of Frans Brüggen, a na dole strony: Utwór został zamówiony przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina dla Orkiestry XVIII wieku. The piece was commissioned by the Fryderyk Chopin Institute for the Orchestra of the Eigheenth Century). Podobno tekst napłynął zbyt późno. Pomińmy spiskowe teorie (być może niesłuszne) i oddajmy głos kompozytorowi:
Kiedy Stanisław Leszczyński zapytał mnie, czy napisałbym – na zamówienie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina – utwór dla Orkiestry XVIII wieku, przyjąłem propozycję z entuzjazmem. Zawsze podziwiałem ten wspaniały zespół założony przez legendarnego Fransa Brüggena, który dla mnie od najdawniejszych lat jest jednym z najważniejszych artystów naszych czasów, który miał wielki wpływ na ukształtowanie moich poglądów estetycznych. Dlatego pozwoliłem sobie zadedykować mój utwór – À la recherche de la symphonie perdue – Jego pamięci.
Ze sztuką Fransa Brüggena zetknąłem się po raz pierwszy w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to – wraz z przyjaciółmi, Stanisławem Leszczyńskim i Władysławem Kłosiewiczem – poznawaliśmy pierwsze, docierające z Europy nagrania wybitnych muzyków-wizjonerów, pionierów wykonywania dawnej muzyki zgodnie z wiedzą historyczną, na autentycznych, historycznych instrumentach. Doskonale pamiętam swój zachwyt, kiedy słuchałem nagrań Fransa Brüggena i innych, świetnych muzyków. Czułem powiew wielkiej idei odsłaniającej nieznane dotąd horyzonty. Był to dla mnie jednocześnie powiew Europy, w tamtym czasie bardzo odległej (trzeba pamiętać, że w siedemdziesiątych latach na połączenie telefoniczne z Amsterdamem czekało się dłużej, niż dziś trwa podróż do Amsterdamu).
Po latach Frans Brüggen założył Orkiestrę XVIII wieku. Nastały nowe czasy i Orkiestra coraz częściej koncertowała w Polsce. Europa bardzo się przybliżyła. Muzyków Orkiestry XVIII wieku możemy teraz słuchać z bliska i widzieć z bliska. Zawsze grają z entuzjazmem, a po koncertach wydają się być szczęśliwi i wolni, a my – słuchacze – wraz z nimi. Kiedy wsiadają po koncercie do autokaru, aby odjechać, chciałoby się zawołać: nie odjeżdżajcie, zostańcie z nami! Nie chcemy, żeby Europa się znów oddaliła…
Paweł Szymański
Teraz o utworze, który po raz pierwszy usłyszeliśmy w Studiu im. Lutosławskiego w wykonaniu owej orkiestry pod batutą Grzegorza Nowaka. Dzieła Pawła Szymańskiego to często wyraz nostalgii za jakimś określonym gatunkiem czy stylem. Tym razem owym gatunkiem jest symfonia, a stylistyka rozciąga się od klasycyzmu do wczesnego romantyzmu. Najwięcej tu może Beethovena, Schuberta czy Mendelssohna, choć jest rozkoszny fragmencik w drugiej połowie utworu, nawiązujący do wolnych części Mozarta. Wszystko to porwane, poszarpane, zawieszone w przestrzeni dźwięczącej ciszy, która w tym utworze objawia się najczęściej statycznym współbrzmieniem tercji albo powtórzeniami pojedynczego dźwięku. Taka czkawka czasu, nagle pogłębiające się rysy na muzyce znanej, bezpiecznej, lubianej.
[Dygresja: To rozpoczął już Beethoven – nie wychodzi mi z pamięci wykonanie Kwartetu op. 130 na koncercie Belcea Quartet, podczas którego, jak już wspomniałam, ujrzałam to wyraźnie. Np. w wolnej części takt 54 – nagłe zatrzymanie akcji przez głośny, dysonansowy dźwięk i później podjęcie jej z powrotem – tutaj z nagranie z nutami, a w chwilę później np. takty 68-69 (Szymański zrobił coś zupełnie podobnego w swoich Pięciu utworach na kwartet smyczkowy). Po prostu trzeba było podjąć ten trop… ale jak twórczo!]
Okazuje się, że nie tylko ja tak mam, że zaraz po usłyszeniu nowego utworu Szymańskiego chcę go wysłuchać jeszcze raz. Jest nas cała grupa i spotkamy się również na dzisiejszym koncercie, który nie będzie dokładnym powtórzeniem, bo Chopina będą grać inni pianiści – Janusz Olejniczak i Nikołaj Demidenko.
Wczoraj wystąpili Kevin Kenner i Szymon Nehring. Ten pierwszy podobnie jak trzy tygodnie temu na współczesnym fortepianie z Apollonami niespecjalnie mnie poruszył w Koncercie f-moll granym na pleyelu z 1848 r., dopiero zagrany na bis ostatni Mazurek f-moll, nie tylko w rekonstrukcji Ekiera, ale i z własnymi dyskretnymi dodatkami, wykonany z subtelną melancholią, podobał mi się naprawdę. Tym razem lepsze wrażenie wywarła na mnie gra Nehringa w Koncercie e-moll – wygląda na to, że młody pianista na instrumencie historycznym (był to erard z 1849 r.) czuje się coraz swobodniej, kształtuje ładnie dźwięk i frazę. On też zabisował mazurkiem – pierwszym z op. 56.
Wracając do Pawła Szymańskiego, to wystąpił on wczoraj w modnej, czarnej koszulce z napisem KONSTYTUCJA. Kłaniał się w niej przed widownią, na której siedzieli Kuchciński i Sellin (wybaczcie, nie jestem w stanie pisać o tych panach z większym szacunkiem), ale zapewne nie dało im to do myślenia.
Komentarze
Kuchcinski i Sellin przeminą, będą jak zeszłoroczny śnieg, może tylko za 100 czy 200 lat napiszą o nich historycy przywołując ich „dokonania”, zaś Artysta pozostanie w swoich dziełach żywy. Kto pamięta dziś imiona ministrów choćby z Dwudziestolecia, a Szymanowskiego gra się, jak się grało.
Wilhelmi, Motyka, Sokorski – jeśli się o nich dziś gdzieś czyta, to tylko w kontekście wielkich twórców TAMTEJ spsiałej doby, którymi – jak im się w tępych łbach roiło – niby zarządzali.
O tym, że kompozytor wystąpił w koszulce z wielce stosownym napisem, prowadzący dwójkową transmisję Andrzej Sułek ani słowem nie wspomniał – choć chyba niemożliwe, żeby ze swego miejsca tego nie zauważył.
To, że akurat Pani Kierowniczka nie napomknęła, iż tytuł À la recherche de la symphonie perdue jest przejrzystą aluzją do tytułu sławnego powieściowego cyklu Marcela Prousta, rozumiem doskonale – bo dla nas tutaj to absolutna oczywistość.
Czemu jednak nie zająknął się o tym red. Sułek (mówiący przecież do szerszego i znacznie bardziej zróżnicowanego audytorium), pojęcia nie mam. Nie było w książce programowej? Nie rozpoznał?
A może – w dobie coraz węższych specjalizacji – jednak się czepiam? W końcu A.S. szefuje w Dwójce redakcji muzycznej, a nie literackiej 😛
Co do pierwszego wątku, aż przypomina się sławetne radiowe zawołanie: „Szkoda, że Państwo tego nie widzą” 🙂
Dzisiejszy koncert będzie transmitowany przez TVP Kultura. Pewnie już się tam głowią, co pokazywać, jeśli kompozytor wystąpi w tym samym stroju.
🙂
„Szkoda, że Państwo tego nie widzą” – ależ mogą zobaczyć 🙂
http://iccpi.pl/pl/multimedia/widok/110
@pianofil
Moim zdaniem więcej Polaków zna imiona i nazwiska: Józef Piłsudski, Józef Beck, Edward Kwiatkowski, Wincenty Witos, czy Władysław Grabski niż nazwisko Karol Szymanowski. Nie wartościuję, ale warto być ostrożnym z takimi banalnymi kliszami jak ,,o politykach nie pamięta nikt, o artystach wszyscy”. To nieprawda.
Edward Kwiatkowski? A któż o nim dziś pamięta? Powojenny, niezbyt eksponowany działacz SD (a do tego ORMO i TPPR 😉 ).
No chyba jednak nie o niego chodziło polemiście, lecz o Eugeniusza.
Przy okazji: czy ktoś tu słyszał o kliszach niebanalnych, bo ja nie… 😛
Utworu Pawła Szymańskiego słuchałem wczoraj na mobilu. Robi wrażenie.
@ścichapęk
3 września o godz. 20:33 264665
w punkt
Erykko
3 września o godz. 20:00 264664
Józef Beck – ten co krzyczał, że nie oddamy guzika? A w dwa tygodnie po wybuchu wojny nie było już państwa.
@ ścichapęk, mopus11 – ten „Edward” świadczy o tym, że i o Eugeniuszu Kwiatkowskim niewiele słyszano… 😛
Dziś grało dwóch jurorów: Janusz Olejniczak (na erardzie 1848) i Nikolai Demidenko (na pleyelu 1849). Ten pierwszy grał z pewną dezynwolturą, a to dołożył jakiś akcent, a to ozdobnik, a to synkopę – skoro grało się ten koncert setki razy, to jakoś trzeba sobie urozmaicić, a ponadto pokazać, że Chopin był improwizatorem. Na bis śliczny jak zwykle Zakochany słowik Couperina (na cześć Brüggena) oraz fikuśnie znów zagrany Mazurek C-dur op. 24 nr 2, jeden z jego ulubionych.
Demidenko grał Koncert e-moll, jak by tu rzec, ostrożnie. Najładniejsza była śpiewna druga część. Widać jednak było, że technika już mniej dopisuje niż kiedyś. Pierwszy bis bezpieczny – Walc cis-moll, następny zadał jakby nieco kłam mojemu powyższemu stwierdzeniu – w Walcu Des-dur maszynka pracowała jak trzeba.
Utwór Szymańskiego zagrany dziś chyba jeszcze lepiej. Trochę jeszcze usłyszałam w tym Haydna, a temat „ostatniej części” wydał mi się pewną kondensacją tematu… Impromptu-fantaisie Chopina. Przybył dziś pianofil, który ze zblazowaniem powiedział, że Schnittke takie rzeczy robił 40 lat temu. Ale przypominam, że Szymański też, nawet trochę więcej.
Czy ktoś oglądał TVP Kultura? 😉
Tak, Pani Kierowniczko 🙂 Na początku kompozytor był wprawdzie pokazany dłużej od tyłu, ale potem jednak od przodu też (ze dwa razy), więc skandalu nie ma – każdy mógł przeczytać napis na koszulce; jeśli tylko nie odwracał oczu 😉
Śliczny ten Couperin – dobrych kilka lat temu słyszałem Olejniczaka w tym na żywo (i też na bis).
Inne naddatki jednak w transmisji TVPK tajemniczo zniknęły 🙁
1. Chi, chi, Piłsudski, Witos i inni wymienieni, to są postacie jednak innej go formatu, co messieurs Kuchciński i Sellin, wręcz porównywanie do tych panów, nawet do Becka i kilku innych, co zwiali przez Zaleszczyki, to jednak wielka niesprawiedliwość dla polityków Dwudziestolecia. A czy waćpan/na wie (ale tak bez gmerania w Wikipedii), kto był marszałkiem Sejmu Królestwa Kongresowego doby Chopina, np. w 1825 r.? No dobra, podpowiem – był nim Stanisław Piwnicki, zapewne znany dziś wielu Polakom. A co do znajomości dokonań EUGENIUSZA Kwiatkowskiego wśród statystycznego wyborcy, to domniemuję, a w zasadzie mam przekonanie graniczące z pewnością, że jest RÓWNIE znikome, co wiedz na temat autora „Źródła Aretuzy”. A czy Erykko wie, kto był ministrem lub wiceministrem Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego np. w 1936 roku? A dlaczego nie wymienił/a takich koryfeuszy, jak Stanisław Car, Walery Sławek czy Wacław Makowski, a więc odpowiedników Kuchcińskiego w fazie ostatecznego gnicia sanacji w Polsce? I ponadto: dlaczego od razu POLACY? A nie np. Holendrzy, Niemcy, Brytyjczycy? Tu już mam pewność, w tych kulturalnych społeczeństwach, gdzie mnóstwo ludzi chodzi na koncerty i kupuje płyty, wielokrotnie więcej osób wie, kim był Szymanowski, niż kim był Piłsudski…
2. Schnittke, Szymański i problemat mojego zblazowania… Otóż zblazowany pianofil jak się jeszcze nie zblazował, to około roku pańskiego 1985 lub może 1986, będąc podrostkiem (jego rocznik: późny 1972) leżał sobie w gaciach na łóżku i słuchał zakupionych w ośrodku radzieckim płyt gramofonowych z muzyką Schnittkego, która wywoływała w nim mieszane uczucia (acz z dominantą wzniosłych). Otóż bardzo mu się ta muza podobała, gdy imitowała formy barokowe lub inne dawne, ale w fazach ich dekonstrukcji – już mniej. A o Szymańskim nie miał wówczas zielonego pojęcia, choć słuchał tych płyt z łóżka zlokalizowanego jakieś 18 km. od miejsca, w którym działał wówczas tenże Szymański. Problem jest więc taki, że jeden jest kompozytorem znanym powszechnie na całym świecie, a drugi znanym, ale nie tak powszechnie (ja kupuję od alt masowo płyty, wiec nie ma tu dyskusji – jednego się nagrywa , a drugiego nie, jeden ma na Discogsie 680 pozycji, a drugi mniej, niż 30). Robili podobne nieco rzeczy w zbliżonym czasie, i nie oni tylko. Jednak ASCh urodził się w 1934 roku, a Szymański – dokładnie 20 lat później. Gdy Schnittke pisał „Quasi una sonata” w 1967-8 roku, nasz kompozytor chodził do szkoły podstawowej. U innych sowieciarzy też mamy zbliżone klimaty (z ducha, bo z formy już inne, o czym wiem, wiec proszę nie wymawiać tego – chodzi o podobne emocje które wzbudza we mnie archaizacja formy), np. u Borysa Czajkowskiego w przepięknym i zarazem niezbyt gustownym „Podrostku” z 1984 r. (słuchałem tego po raz pierwszy lata temu w pociągu z Helsinek do Turku, bo kupiłem wówczas płytę, i bardzo mi rezonowało, też z krajobrazem za oknem):
https://www.youtube.com/watch?v=e8Q5SaEcuhs
Bo chodzi po prostu o to, czy MOŻNA, tak zwyczajnie, bez skrępowania wyśpiewać jeszcze piękną albo zwykle ładną melodię, ot taką Schubertowską piosenkę?
To wszystko znakomicie łączy się z tytułem, z owym „recherche” i „perdue”, zwłaszcza z tym ostatnim. Bo o czym jest w istocie ten utwór, poza tymi wszystkimi sztuczkami?
Jeśli jest o tym, że nie można dziś komponować tak, jak um 1800 co wzbudza w nas smutek i nostalgię, to w zasadzie pytam się: dlaczego? I czy um 1800 Paweł Szymański, z tym wszystkim, co jest przypisane do niego jako fenomen potocznie zwany talentem, odejmując ekstrakt epoki z jej kontekstami, byłby Mozartem, Schubertem albo Beethovenem, czy też może byłby Krommerem, Rejchą lub Dobrzyńskim?
Oczywiście w repertuarze mamy dziś nieustannie Mozarta, Beethovena i Schuberta, ludzie chcą tego słuchać. Mamy też Chopina… Napierdzielamy (excusez le mot) tym emolem i efmolem bezlitośnie, bez zmiłowania, ma to po prostu już znamiona jakiegoś nałogowego onanizmu, nie gra się przecież już nawet op.2, op. 13 czy op.22 – ciekawy jestem, czy NAPRAWDĘ WSZYSTKIM słuchanie tych dwóch koncertów w kółko, po raz 15-ty w sezonie, po raz 7-my czy 8-my na festiwalu, nie mówiąc o koszmarze nadciągających finałów Konkursu, sprawia jeszcze jakąkolwiek PRZYJEMNOSĆ, czy jest to zbiorowy akt jakiejś perwersyjnej dewocji? Czekam na coming outy! W czasach „utraconych symfonii” muzykę komponowano i wykonywano głównie dla przyjemności. To dlatego tyle ci kompozytorzy tego wszystkiego trzaskali. Można było z jednym kawałkiem napisanym zazwyczaj dla siebie objechać Europę w sezon lub dwa, od Lizbony po Petersburg, ale potem trzeba było klecić nowe i nowe koncerciki, sonatki, operki. Publiczność ŻĄDAŁA nowości. Bach, Haendel i Teleman w kółko pisali NOWE rzeczy (lub maskowali stare przez recykling), Mozart i Haydn ciągle musieli wytwarzać nowości, inaczej zdechli by z głodu. Nikt nie zniósłby słuchania po raz setny tego samego kawałka! Potem rzecz jasna wszystko zaczyna grzęznąć, ale to dopiero chyba w końcu XIX wieku, gdy pisanie i słuchanie muzyki przestaje być naturalną działalnością, jak jedzenie, wydalanie, czy szycie ubrań, a staje się celebrowaniem Absolutu, które tyle ma w istocie z owym Absolutem wspólnego, co większość nabożeństw. Dziś publiczność „abonamentowa” chodząca do Filharmonii niczym do kościoła raczej nie chce nowości, bo są, jakie są, chce w najlepszym wypadku Mahlera i Szostakowicza, ale woli Mendelejewa i Mozarta. Co innego wąziutki krąg specjalistów, estetów, i – last but not least – snobów.
W takich utworach, jak „ À la recherche de la symphonie perdue” to, co stanowi swoisty „trylobit” – a więc naprawdę po bożemu ładne fragmenty własne lub nawiązujące do klasyków, coś co przez moment brzmi jak jakaś śliczna symfonia, dajmy na to Riesa – zatopione jest w charakterze inkluzji w skale osadowej tych wszystkich działań, które mają brać ów – o zgrozo – ładny motyw w obcęgi różnych technicznych sztuczek i go ostatecznie rozwalić na kawałki, utrzeć na proszek. Tyle tylko, że taka zabawa była świeża i nawet ekscytująca tylko stosowana po raz pierwszy (gdzieś około 1970 roku, może odrobinę później). Była dla mnie nawet ekscytująca w owym 1986, gdy słuchałem płyt z utworami Schnittkego leżąc na łóżku w Pruszkowie, choć już wówczas starzała się niemiłosiernie, tylko ja byłem za młody by wiedzieć, że to właściwie jest już „za stare”, out of date 🙂 Ale powtarzanie tego samego AD 2018? jaka byłaby w zasadzie różnica, gdyby Paweł Szymański skomponował znakomicie brzmiącą Symfonię całkowicie utrzymaną w konwencji z około 1815 czy 1830 roku (a jestem pewny umiałby to zrobić świetnie), coś in modo symfoniia Wilmsa albo Kalliwody, niż utwór będący też trylobitem – jego młodości, który jednak połknął starszego trylobita, trylobita czasów młodości czy też dzieciństwa Chopina? Bo tu objawia się właśnie prawdziwa groza słowa, które z oryginalnego Prousstowskiego tytułu w wersji Szymańskiego wyparło słowo „symphonie”. TEMPS, TEMPUS, CZAS. Bo to jest pytanie zasadnicze: co jest NA czasie, co NIE NA czasie? Dlaczego cofamy się rakiem do tych nie zawsze ładnie brzmiących fortepianów sprzed 200 czy niemal 200 lat (mając Stainwaye, Fazioli, Yamachy czy Bösendorfery) i karzemy na nich grać pianistom, którym to jakoś wychodzi, lub takim, co nie wychodzi wcale też grać każemy, albo do tego zachęcamy? I po co to całe HIP? Dlaczego można NA POWAŻNIE wykonywać muzykę tak, jak nam się jedynie wydaje, że była grana wtedy (wydaje się, bo nie mamy w istocie jednoznacznych dowodów), ale nie można – NA POWAŻNIE – skomponować dzieła w ówczesnej konwencji, choć tu akurat doskonale wiemy, jak były pisane? Stąd właśnie zblazowany i do tego jak zwykle prowokacyjnie złośliwy pianofil rzucił owe „sprzed 40 lat”. cały ten Konkursj jest wehikułem czasu, jednak nagle okazuje się, że pewne „cofki”, to tabu? A może cała taka twórczość jest w istocie wyrazem wielkiej tęsknoty, by pisać tak, jak kiedyś, ale stłumionej przez strach przed śmiesznością, a w zasadzie przed złamaniem tabu, przed tą klątwą, którą rzuciła ostatecznie awangarda XX wieku? Awangardę diabli wzięli (prawie), a klątwa działa w najlepsze. Takie utwory jak dziś i wczoraj prawykonany są trochę (znów proszę o wybaczenie za trywialne profanum, którego sięgnę, ale dno to rejony, gdzie lubię pływać) jak dopuszczone do projekcji w zwykłych telewizjach filmy erotyczne, w których, w przeciwieństwie do poczciwej i uczciwej pornografii, pokazuje się wszystko tak, by nie było widać żadnych kluczowo nieprzyzwoitych partii intymnych. A wiadomo, iż widz, jeśli zdecyduje się tego rodzaju produkcję oglądać, jeśli poświeci na to swój cenny czas, to głównie po to, by sycić wzrok ową trywialną fizjologią, gdyż odwołuje się ona do tego, co jest biologicznie uwarunkowane i najszybciej pozwala zmierzać do rozładowania napięcia. Niekiedy jedynie niestaranny montaż celowo, lub niecelowo, na chwilkę odsłoni to czy owo – i w takich utworach, jak tu omawiany, te przebłyski harmonii lub ładnych tematów, to jest właśnie to! Jednak może to „mignąć”, ale nie może zostać wyeksponowane i nie może dojść do „rozwiązania” wynikających z tego napięć. Ale większość „zwykłych” odbiorców wybierze po prostu hardcore, co w przypadku muzyki stanowić będzie np. Jowiszowa czy Niedokończona. 🙂
Oczywiście, wszystko, co wyżej napisałem, to wierutne bzdury, a do tego całkiem zblazowane 🙂 Bo najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja tę muzykę Szymańskiego w istocie nawet lubię i cenię, choć bardziej tak z lat 70 i 80-tych, czyli z okresu, kiedy o niej nie miałem jeszcze pojęcia, choć jako byt fizyczny, a nawet słuchający muzyki – już istniałem. A jeśli idzie o „ À la recherche de la symphonie perdue”, to już sam fakt, że zmusiło mnie jednorazowe słuchanie do pisania po nocy tej epistoły (i przez to tracenie cennego czasu, który mógłbym wykorzystać na sen lub tworzenie istotnego dorobku, który sparametryzuje potem machina pana Gowina) – to już świadczy, że to jest jednak coś…
Będę zaraz biec na konkurs, więc krótko: miał Pan cztery lata, czyli było to jeszcze na długo przed Pana seansami w Pruszkowie, kiedy Paweł Szymański napisał Partitę I na orkiestrę, rok później Kyrie, jeszcze trochę później – Intermezzo i Partitę II i wtedy już ta idea zapanowała w jego twórczości. Jest to jego własne, niewiele przy powstawaniu miało wspólnego ze Schnittkem (jego nawiązująca do klasyki twórczość zaczęła być grywana na WJ stosunkowo późno, już po pierwszych utworach Szymańskiego), jest inne formalnie – u Szymańskiego jest to zawsze misternie skonstruowane, często wręcz komponuje on „preutwory”, które później dekonstruuje.
Trzeba jeszcze dodać, że nie jest to jedyna stylistyka, którą posługuje się Szymański – jest w jego twórczości również wiele ważnych utworów, które nie polegają na „cięciu klasyki”, od Lux aeterna po Phylakterion.
Myślę, że utwory Szymańskiego są o czymś daleko więcej niż „o tym, że już dziś nie można grać klasyki”.
Aha, i jeszcze: awangardy wcale diabli nie wzięli, jest w niej wiele utworów bardzo docenianych i dziś, tyle że może nie przez wszystkich. I jak mi Pan teraz dopowie, że Szymańskiemu chodzi o to, by być docenianym przez wszystkich, to powiem, że to zupełnie fałszywa teza. Jak będzie więcej czasu (kiedy, ach, kiedy), może bardziej się w te sprawy zagłębię.
Mój wpis miał rzecz jasna charakter prowokacyjny, bardzo celowo prowokacyjny. I wynika to z tego, iż – jak mi się wydaje – w ogóle brak jest tej temperatury sporów o muzykę, która była jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Są więc „imprezy”, są rocznice i na te imprezy i rocznice uznani kompozytorzy trzech pokoleń dostają zamówienia: Penderecki (mega-klasyk nestor, 85 lat) pisze kolejnego Poloneza. Szymański (klasyk – 64 lata) pisze „A la recherche de la symphonie perdue”, a Zubel (aspirantka do stania się klasykiem, lat 40) pisze wreszcie „Fajerwerki” (nazwane Bóg wie po co po angielsku, jeśli to na polską rocznicę). I co? I nic! Czy mamy trzy dzieła wybitne, w sensie górnych granic wybitności, na które każde z nich we wcześniejszych działaniach się wznosili? Moim zdaniem nie. Przyjąć więc musimy, że albo każde z nich napisało coś na kształt „Uwertury akademickiej” albo „Roku 1812”, czyli okolicznościówkę będącą bądź nic nie znaczącym żartem, bądź bajaderką utoczoną z okruchów własnej twórczości sprzed lat, bądź zręczną błyskotką (w dodatku w tle zawsze muszą się wyłonić „Fireworks” Starwińskiego), albo, że po prostu pomysły się wyczerpały. Jak piszę o zdechnięciu awangardy, to ja nie piszę droga Pani Kierowniczko o formie, ja pisze o emocjach ( i dlatego też piszę prowokacyjnie emocjonalnie, jak szczeniak, ale pamiętam też o „Nowych szatach cesarza”). Bo jak awangarda była awangardą, to „jechała” ona głównie na emocjach, które wzbudzała, krańcowo pozytywnych lub negatywnych. Na euforii i na świętym oburzeniu. A dziś można zagrać wszystko – można napisać coś jak w roku 1800, można też urządzać najdzikszą hecę przy której najbardziej odjechany Stockhausen wyda się pensjonarką, a i tak nie wzbudzi to emocji, nie wywoła skandalu. I tu jest właśnie ów „czynnik czasu” – Pani jeszcze załapała się na końcówkę tych emocji. Dla Pani jeszcze to, co robił młody Szymański w latach nawet już 70-tych, to był cały „kompleks” emocji, także kontekstów tego czasu, także politycznych. To jest pewna „solidarność” pokoleniowa także. Jesteśmy w istocie ulepieni z tego, czym nasza skorupka nasiąka za młodu i od tego nie ma ucieczki. Sama Pani w końcu przywołała ową zarazem głupią i niebotycznie mądrą uwagę starszej pani, dla której Grosse Fuge brzmiała jak muzyka współczesna. To jest najlepsza recenzja, jaką można było wystawić! I własnie da liegt der Hund begraben, i własnie odnosi się to do czynnika czasu, jak cholera. Ten czas może jest i „perdue”, ale nie dla wszystkich, są tacy, którzy teraz właśnie chcą mieć (i mają) swój czas, chcę od niego odcinać kupony, i o tym będzie jeszcze niżej. Jak się słucha późnego Beethovena, nawet i późnego Chopina, jak się ogląda późne obrazy Rembrandta albo Tycjana, rzeźba Michała Anioła, to tam widać ów paradoksalny postęp formy, który zarazem nie jest postępem, ale jest sublimacją. Ta muzyka (oraz forma w dziełach plastycznych, acz można to odnieść do mistrzów innych dziedzin też) staje się na wskroś awangardową, ta forma jest najbardziej wówczas contra mundum, jest najbardziej wbrew tradycji, wbrew konwencji. I materia formy, taktowanej z pozorną nonszalancją, wydobywając tej formy kanciastość i toporność wręcz, wypinając się pozornie na to wszystko, co jest warsztatem (Als ich dieses Stück komponiert habe, war ich mir der Inspirierung vom allmächtigen Gott bewußt. Glauben Sie, ich kann auf Ihre kümmerliche kleine Geige Rücksicht nehmen, wenn er zu mir spricht?), w jakiś niezwykły sposób ponad tej materii (bo nie wbrew) dotykała, najbardziej jak się da, tego, co ponad tą materią jest. To jest właśnie ów paradoks: kiedyś ci najwięksi zaczynali allegretto ma non troppo, zaczynali piano, zaczynali od dzieł często świetnych, ale na prawdziwie awangardowe rzeczy pozwalali sobie dopiero na koniec. Tak było chyba do Beethovena, mającego odwagę w końcówce życia mieć w dupie materię i zasady, w romantyzmie to się zaczyna rozmywać, a ostatecznie zmienia się z Picassem i Strawińskim. Bo u tego ostatniego po świecie wiosny, to był już jednak zjazd, a nie wjazd. Penderecki jest tego jaskrawym też przykładem – u niego wszystko startuje ffff, a potem – kończymy tym, co jest teraz. Flautą. Przywołane przez Panią dzieła Szymańskiego (znane mi, bo mam DVD z opera omnia i uważnie kiedyś się tym zająłem) zestawione z tym, co słyszałem wczoraj też to potwierdzają. Bo ja tu sublimacji nie dostrzegłem. I w zasadzie takie kwestie mnie interesują. I ja wcale nie sądzę, by Szymańskiemu chodziło o to, by być przez WSZYSTKICH doceniany. Bo rozmawiałem z kilkoma osobami już o tym utworze, osobami z różnych, że tak powiem, parafii. I nie chodzi o to, że ten utwór im się podobał lub nie. On wzbudzał w nich całkowitą obojętność. Traktowali go jak swego rodzaju ornamentację. Emocję wzbudziła (ale też nie za wielkie) koszulka z antyreżimowym napisem, a utwór emocji nie wzbudził. A taki stan jest dla sztuki najgorszy, jest iście zabójczy. A mam wrażenie, że ów stan gładkiego łykania i nie mniej bezproblemowego trawienia wszystkiego, co się pisze dziś i wykonuje w taki właśnie sposób, to jest już stan nawykowy. I jest dlatego – moim skromnym zdaniem – ŹLE, jest FATALNIE. I to, że jest źle w polityce ma bardzo podobne przyczyny, do tego, że źle jest w muzyce (i reszcie sztuk też). I teraz już porzucam żarciki i piszę molto serioso: to pokolenie dzisiejszych 80-cio, 60-cio i 40-to latków, czyli pokolenie, które w 80%-90% zapełniało wszystkie marsze KOD-u (na których się w końcu oboje spotykaliśmy nie raz), wszystkie te manifestacje pod pałacem, pod sądami, to jest właśnie to pokolenie, które nie umiało poradzić sobie z emocjami w obliczu teraźniejszości. Które jechało na emocjach z przeszłości, na tych – nomen omen – kodach, które zapisało sobie (i tak też na tych emocjach jest oparty utwór Szymańskiego) kiedyś i myślało, że to na zawsze. To, że ja się w tej muzyce Szymańskiego naprawdę znakomicie czułem, wysłuchanie tego utworu sprawiło mi ogromną przyjemność (ale mojemu o 10 lat młodszemu koledze już nie) to jest właśnie podejrzane. Że to były dla mnie takie milutkie, pluszowe kapcie, z pomponikami. Tak jak czułem się świetnie na manifestacjach, gdzie dookoła miałem rzeszę mądrych inteligenckich twarzy posługujących się tym językiem i tym imaginarium symbolicznym, w którym czuję się jak w domu. Ale tak sztuka jak i polityka są dziedzinami, gdzie emocje są wszystkim. Tak jak obecni politycy opozycji stracili głos, nie potrafią mówić językiem czytelnym dla ludzi 20, 30 letnich, nie mówiąc o młodszych, a starszym śpiewają jedynie kołysanki (kołysanki w płonącym domu, dodajmy) tak samo jest z artystami. To jest własnie problem – stary, zdychający, głuchy Beethoven był jednak rewolucjonistą pełną gębą. I on legitymizował przez to znaczenie tych wartości, które muzyce i kulturze nadawały sens, a przez to budził emocje kolejnych pokoleń. Dziś jest tak, że ani politycy, którzy nie są populistami, ani artyści, nie są w stanie posługiwać się JEDNOCZEŚNIE materią prawdziwych wartości, ale tak, by wychodziło z tego coś, co jest żywe. I żywotne. Młodzi instynktownie brzydzą się strupieszałością, nie chcą brać udział w galwanizacji nieboszczyków, i dlatego po prostu są obojętni. I na tę muzykę i na na język polityków, którzy uważali, że samo rytualne powtarzanie starych formuł wystarczy. Ja, ze swoimi 46 latami jestem już po tej „złej” stronie, ale zza kordonu jednak dostrzegam problem. I tyle.
@PK
No jednak o Eugeniuszu Kwiatkowskim co najmniej pół miliona mieszkańców Gdyni słyszało. Jeśli nie kojarzą go z historii, ale Gdynianie są nad wyraz lokalnie patriotyczni, więc chyba nie ma takiej możliwości, to kojarzą z nazwy jednej z głównych ulic tego miasta, która notorycznie stoi w korkach, bo jest jedyną drogą-estakadą, by przejechać nad portem. Myślę, że kojarzy go dzięki temu już też wielu Warszawiaków, bo to główna możliwa droga na Open’era:-)
Co tu się dzieje na tym blogu. Dwa dni przerwy, by odpocząć przed konkursem, a tu już Jakób mi uświadomił dziś, ile tracę. Muszę na spokojnie poczytać, ale już czuję, że śmiechu co niemiara:-)
Tu też errata: miałam na myśli „Gdyni i okolic”, bo sama Gdynia aż tylu mieszkańców nie ma.
Wrrr… dopiero przed chwilą zauważyłam odpowiedź pianofila i napisałam długą własną, i pech chciał, że jak już miałam ją wrzucić, to na chwilę padł mi internet. Może uda mi się wieczorem, bo nie wcześniej.
Och, mi się to też często zdarza, można się wściec. Ale jak odpowiedź, to tylko dla sportu i symbolicznie, bo ja już niestety zasysany jestem przez orbity i grawitacje innych planet (praca, praca, praca) i tu już tylko przelotem mogę, więc schwung polemiczny już mi ulatuje w kosmos 🙁 , a Kierownictwo przecież musi si ę Konkursem w końcu zajmować…
Ech.. Muzyka kontra polityka!
To ciekawy, choć bardzo dziwny pogląd:
„chciałoby się zawołać: nie odjeżdżajcie, zostańcie z nami! Nie chcemy, żeby Europa się znów oddaliła…”
Doprawdy? To my tutaj w Polsce nie jesteśmy Europą?
A czy może dać do myślenia koszulka z napisem „Konstytucja”?
Może: jedni myślą, że trzeba bronić tej konstytucji, jaką nam podarowali rzutem na taśmę uczestnicy umowy okrągłostołowo-magdalenkowej, a drudzy myślą, jak tu zmienić tą konstytucje na bardziej odpowiadającą dzisiejszym czasom i ambicjom.
To juz lepiej słuchać i mówić o muzyce, jak sądzę…
Pewnie że lepiej. Ale skoro Pan już takie tu rzeczy opowiada, trzeba powiedzieć parę rzeczy oczywistych, dyskusji nie podlegających.
Europą jesteśmy, kiedy przestrzegamy wspólnych europejskich wartości i szanujemy prawo. Dziś jest ono w Polsce brutalnie niszczone, trójpodział władzy zdewastowany, konstytucja codziennie łamana.
Koszulka z napisem „Konstytucja” ma przypominać, że jeszcze tę konstytucję mamy, że przysięgali na nią posłowie, senatorowie, urzędnicy państwowi, a to pociąga za sobą psi obowiązek jej przestrzegania. O zmianach można myśleć wtedy, gdy się ma do niej szacunek. Zdanie, że ją nam „podarowali rzutem na taśmę uczestnicy umowy okrągłostołowo-magdalenkowej”, to typowy fake news lub trollowanie, a najpewniej jedno i drugie. Osobiście głosowałam w referendum konstytucyjnym za, więc nie uważam, żeby mi ją ktokolwiek „podarował”. Pamiętam, jakie były boje o preambułę, póki nie ustalono najlepszej wersji, szanującej wszystkie światopoglądy.
Dodam jeszcze, że Okrągły Stół to jedna z najlepszych rzeczy, jakie się nam przydarzyły w historii – bezkrwawe rozwiązanie sytuacji, otwarcie drogi do wolnej Polski.
A co do zmian w konstytucji? Owszem, też uważam, że przydałoby się zmienić to i owo, np. wprowadzić bezpieczniki przeciwko barbarzyńcom niszczącym porządek prawny, jeszcze mocniej określić świeckość państwa, otworzyć możliwość związków partnerskich – to tylko parę przykładów „bardziej odpowiadających dzisiejszym czasom i ambicjom”.
Ale przeprowadzimy to w referendum w naprawdę demokratycznej Polsce, a nie w demokraturze.
A jak skończą się wrześniowe konkursy i festiwale, to obiecuję przypomnieć powyższą wypowiedź pianofila i zainicjować dyskusję, jeśli ktoś jeszcze będzie chciał. Zbyt wiele jest tam rzeczy istotnych, z którymi się nie zgadzam 😀
Nie chodziło mi o wszczynanie dyskusji na tematy polityczne. Do tego znam w Internecie kilka lepiej sprofilowanych serwisów, gdzie z kolei raczej nie dyskutuje się o muzyce 🙂
Skoro jednak wyraża Pani taką radykalną troskę o stosowanie Konstytucji, to warto jednak zdawać sobie sprawę, że Konstytucja w Polsce jest łamana głównie przez sądy, a to z powodu stosowania PRAKTYKI orzecznictwa polegającej na uznaniu wyższości prawa unijnego nad prawem polskim BEZ WZGLĘDU na rangę polskiej ustawy z Konstytucją włącznie. Zaznaczam, że nie jestem stronnikiem PiS, ponieważ to prez. Kaczyński sprzeniewierzył się Konstytucji podpisując Traktat Lizboński likwidujący suwerenność państwa polskiego i to bez zapytania „suwerena” o zgodę (bez referendum w sprawie suwerenności!). Prezydent – „strażnik suwerenności”! I jakoś pióro mu nie eksplodowało w ręku, chociaż powinno…
Naprawde lepiej zostawic politykę a skupić się na życiu muzycznym, które uwalnia od bezsensownych konfliktów politycznych.
Wyjańsiem swój pogląd, dlaczego Konstytucja została złamana przez podpisanie Traktatu Lizbońskiego:
Suwerenem w POlsce jest naród, a nie rząd, czy Sejm. Tak stanowi Konstytucja.
Zatem przed podpisaniem Traktatu Lizbońskiego prezydent miał obowiązek zapytac suwerena czy zgadza się na przekazanie swej suwerennej władzy nad polskim terytorium na rzecz organizacji międzynarodowej. Tego pytanie w tak postawionej formie nigdy w zadnym referendum nie bylo. Owszem, naród był OSZUKIWANY, że Polska podpisujac Traktak Lizboński bedzie nadal państwem suwerennym, co jest oczywista nieprawdą! Praktyka prawna oraz działania organów Unii Europejskiej wobec POlski wielokrotnie – własciwie: codziennie – tą utrate suwerenności w całej pełni potwierdza.
Wszelkie zaklęcia , że tak wcale nie jest nie maja żadnego znaczenia prawnego.
A taki pogląd: „Zdanie, że ją nam „podarowali rzutem na taśmę uczestnicy umowy okrągłostołowo-magdalenkowej”, to typowy fake news lub trollowanie”
Wypadało by jakoś uzasadnić faktami! Nie sądzę, żeby to było możliwe.
Konstytucja obowiązująca w POlsce jest wynikiem kompromisu zawartego przez ustepujących komunistów z reprezetantami „strony społecznej” umowy Okrągłego Stołu. Wynikiem tego kompromisu jest praktyczna dwuwładza w POlsce i możliwość (praktycznie sprawdzona!) wzajemnego blokowania działań rządu i prezydenta. Z takim stanem praktycznie klinczu decyzyjnego mieliśmy w POlsce do czynienia w tych latach, kiedy prezydent był z PiS, a premier z PO.
W świetle dzisiejszej Konstytucji w ogóle nie da się jednoznacznie określic, kto w POlsce dowodzi wojskiem! NA tak proste pytanie w ogóle nie da sie udzielic jednoznacznej odpowiedzi.
Dlatego ta Konstytucja z pewnościa 100% wymaga gruntownej zmiany, a właściwie zmiany wymaga system sprawowania władzy w Polsce. Władzy każdego rodzaju i w tym także sądowniczej, opanowanej w dużym stopniu przez współpracowników równych tajnych służb!
Gwoli wyjaśnienia. Zasada pierwszeństwa jest owszem przedmiotem sporu. Zasada nadrzędności prawa unijnego nie ma oparcia w tekstach traktatów, natomiast opiera się na orzecznictwie ETS. Jednocześnie trybunały konstytucyjne poszczególnych państw zwykle wychodzą z przeciwnego założenia, a mianowicie, że pierwszeństwo nad wszelkimi umowami międzynarodowymi ma Konstytucja (niełamana). Nie jest to sytuacja optymalna, ale z większymi sprzecznościami musimy w Polsce jakoś żyć, prawda?
Przydługi cytat:
„Trybunał Konstytucyjny stwierdził w wyroku dotyczącym traktatu akcesyjnego, że Konstytucja z racji wynikającej z art. 8 ust. 1 Konstytucji nadrzędności mocy prawnej korzysta na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej z pierwszeństwa obowiązywania i stosowania. Z racji swej szczególnej mocy pozostaje ona zatem także po przystąpieniu do Unii Europejskiej „prawem najwyższym Rzeczypospolitej Polskiej”, również w stosunku do wszystkich wiążących Rzeczpospolitą Polską umów międzynarodowych. Także śp prezydent RP Lech Kaczyński potwierdził jako polski negocjator Traktatu z Lizbony ten stan prawny, gdy 3 maja 2009 roku w swoim przemówieniu z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja powiedział: „(…) Unia Europejska to wspólny sukces jej członków, przystąpienie do Unii to nasz sukces, nasz polski sukces, ale w tych warunkach rola Konstytucji jest szczególna, to ona jest w Polsce najwyższym prawem. Tak jest i tak musi pozostać.”
https://www.rp.pl/artykul/561046-Polska-konstytucja-wazniejsza-od-prawa-unijnego–.html
Zwracam szczególną uwagę na doniosłą rolę ś.p. Lecha Kaczyńskiego.
W kwestii suwerenności, powstaje pytanie, czy bardziej jest się suwerennym siedząc przy stole (owszem czasem trzeba się posunąć) i decydując o 500 mln. bloku, potędze ekonomicznej, czy siedząc w przedpokoju, ew. będąc w menu? Nie ma czegoś takiego jak absolutna suwerenność. Może teoretycznie w autarkii typu Korei Północnej. Tyle że oni są na łasce Chin, więc…tym bardziej nie ma.
@Gatsby
Suwerennośc jest pojęciem jednoznacznym, więc niepotrzebnie pan komplikuje sprawę: suwerenem jest ten, kto jest źródłem prawa obowiązującego na danym terytorium. Koniec.
Gdyby chciec jednoznacznie interpretowac zapisy Konstytucji, to jedynym źródłem prawa obowiązującego w Polsce powinien byc naród, cokolwiek rozumieć pod tym pojęciem. Jeśli zatem uznac naród polski za suwerena, który delegował władzę swoim przedstawicielom pochodzącym z wyboru, to owi przedstawiciele nie maja prawa pozbawić suwerena wyłącznej zwierzchności nad prawem obowiązujacym na terytorium państwa polskiego. Z tej zasady delegowania władzy, z logicznej struktury zasady tworzenia prawa wynika jednoznacznie, że podporządkowanie państwa polskiego i prawa polskiego organizacjom zewnętrznym jest wyłącznie możliwe drodze referendum (nie ma innej możliwości wyrażenia bezpośrednio swej woli przez naród) i taka zasada powinna być jednoznacznie zapisana w Konstytucji.
Takiego zapisu jednak nie ma i to także jest wynik kompromisu zawartego między komunistami a Solidarnością przy Okrągłym Stole. Jest za to w Konstytucji kilka sprzecznych ze zobą zasad dotyczących ochrony suwerenności państwa oraz możliwości ustanowienia prawa pochodzącego ze źródeł zewnętrznych i obowiazującego bezpośrednio lub w wyniku uchwalenia odpowiedniej ustawy. Po przeczytaniu tych wszystkich paragrafów można dojśc tylko do dwóch wniosków: że Konstytucja wcale nie jest najwyższym prawem ani źródłem prawa w Polsce oraz, że jest zapełniona sprzecznymi ze sobą, czyli nielogicznymi zapisami. W szczególności utrwala bardzo niebezpieczny w warunkach zagrożenia bezpieczeństwa państwa stan dwuwładzy (niejednoznaczne określenie kompetencji władzy podzielonej między dwa osrodki władzy wykonawczej).
Bezwzględnie TA Konstytucja jest do wyrzucenia i napisania na nowo.