Coś się kończy, coś się zaczyna

Skończyła się Warszawska Jesień. Zaczęły się w piątek wieczorem Szalone Dni Muzyki, potrwają do końca weekendu.

Koncert zamykający WJ (grał NOSPR pod batutą Etienne’a Siebensa) był dużo mniej męczący niż inauguracyjny. Na początek Ex motu Anny Zawadzkiej-Gołosz. Jak sam tytuł wskazuje, jest to rzecz o ruchu, więc bardzo dużo biegników, a przy tym ciekawe zestawienia kolorystyczne. Pal sześć ideologiczne tło (kompozytorka nawiązuje do dowodów na istnienie Boga), jest to po prostu utwór, którego przyjemnie się słucha. Miło słuchało się też dzieła młodej kompozytorki japońskiej Akiko Yamane Harakiri Maiden, z solistką Kakushin Nishibara grającą na biwie, ale też lepiej było nie czytać omówienia napisanego przez autorkę: otóż ni mniej, ni więcej, tylko pragnęła ona opisać seppuku popełniane przez młodą dziewicę (ten rodzaj samobójstwa zarezerwowany był dla mężczyzn, dokładniej – dla samurajów; kobiety podcinały sobie gardło). Dość upiorne i słuchając tej muzyki trudno było uwierzyć, że o coś takiego chodziło.

Drugą część zajęło De Staat, sztandarowy niegdyś utwór Louisa Andriessena. Dokładnie 41 lat temu był on wykonany na Jesieni przez muzyków FN i cztery śpiewaczki holenderskie pod batutą Wojciecha Michniewskiego. Wtedy był to po prostu pistolet, dzięki któremu ówczesne młode pokolenie kompozytorów zaczęło fascynować się twórczością Andriessena. Bardzo byłam ciekawa, jak zostanie to odebrane dziś – no i okazuje się, że rzecz jest co prawda stara, ale jara – owacje były ogromne, także ze strony młodej publiczności. I taka była puenta tegorocznego festiwalu.

A co tam na Szalonych Dniach Muzyki? Byłam na trzech koncertach symfonicznych. Rano Orkiestra TWON pod batutą Rafała Kłoczko grała muzykę baletową Prokofiewa (Romeo i Julia), Tansmana (Sextuor) i Szymanowskiego (Harnasie), ale program został jeszcze uzupełniony przez cztery z Pieśni kurpiowskich Szymanowskiego – zaśpiewała je pięknie Ewa Tracz, świeża zwyciężczyni Konkursu im. Szymanowskiego. Po południu z kolei Polska Orkiestra Radiowa pod batutą Michała Klauzy grała hollywoodzką z ducha muzykę Henryka Warsa – Koncert fortepianowy z udziałem Piotra Orzechowskiego i suitę Szkice miejskie, oraz Mieczysława Wajnberga Melodie polskie – wesołe i skoczne, aż się zdziwił Gostek, którego spotkałam, bo myślał, że jak Wajnberg, to będzie smutno.

Ale najzabawniejsze było to, co działo się w środku dnia. Sinfonia Varsovia wykonała polonezy nagrodzone w konkursie zorganizowanym przez władze Warszawy Polonez dla Niepodległej. Ciekawe, że trzy główne nagrody poszły w ręce kompozytorów krakowskich; ponadto nagroda specjalna dla najmłodszego uczestnika konkursu, 12-letniego Adama Józefa Falenty z Torunia. I przy nim właśnie pojawił się zespół taneczny i wyprowadził na zewnątrz teatru kilkoro oficjeli: panią prezydent HGW, panią wiceprezydent Renatę Kaznowską, pomysłodawczynię konkursu Ewę Malinowską-Grupińską, dyrektora SV Janusza Marynowskiego, wreszcie posła Michała Szczerbę (muzyka łagodzi obyczaje). Na ulicy dołączyli się warszawiacy i dość duża grupa osób przeszła, a raczej przetańczyła czwórkami trasę Plac Teatralny-Senatorska-Miodowa-Krakowskie Przedmieście-Tokarzewskiego-Karaszewicza-Plac Piłsudskiego-Moliera-Plac Teatralny. Przed korowodem jechała ciężarówka, z której rozbrzmiewały dźwięki polonezów odtwarzanych ze świeżej ciepłej płyty nagranej przez orkiestrę z polonezami laureatami i jeszcze paroma: Hugona Alfvena, Johana Svendsena i Piotra Czajkowskiego.

Co jest w tym zestawie naprawdę zabawne, to zwycięski polonez. Napisał go Emil Wojtacki i można go w skrócie nazwać polonezem sonorystycznym. Z tańca pozostał w nim tylko rytm, a muzyka jest w typie, hm, warszawskojesiennym. Podobno dwaj najbardziej postmodernistyczni członkowie jury, Paweł Szymański i Paweł Mykietyn, uparli się: ten albo żaden. No i wyszło trochę pokazanie języka sztampie. A co najmniej przymrużenie oka. „Maturzystów, którzy chcieliby do niego zatańczyć na studniówce – podziwiam” – mówi kompozytor. Może w jakimś liceum muzycznym?